wtorek, 22 grudnia 2009

Świąteczna atmosfera u pewnego oficera cz.2

Arafatka? - jest
Wysokie trampki? -
Plecak kostka? - jest
Możemy zaczynać więc nasze coroczne alternatywne spojrzenie na nadchodzące wielkimi krokami w wielkich wysokich trampkach święta. Do napisania tego pełnego alternatywizmu posta skłoniła mnie głęboka przemyśleniówka koleżanki z pracy. Wywiązało się to z pewnej rozmowy przy śniadaniu:
(ja) - No to święta... wytrzeźwieję w niedziele.
(koleżanka) - Ale przecież w święta się nie pije alkoholu!!! (wypowiedziane tonem: Paaaaweł, tak nie możnaaaaaa)
(ja) - Podobno jesteś niewieżąca??
(koleżanka) - ....... (aż było dosłownie słychać ten wielokropek)
No ale tak to właśnie wygląda z mojej strony: Na wigilii zostanie napoczęta pierwsza flaszka, a w niedzielę zostanie wyrzucona ostatnia pusta butelka po wódce albo innych nalewajkach Edwarda. Ustaliliśmy pewne zasady BHP najbliższych świąt:
1. Samochody idą do garażu pod kłódkę (Longina sobie odpocznie),
2. Mama rekwiruje dokumenty i kluczyki do powyższych,
3. Zysk,
4. Bawimy się.
Brat przyjeżdża zza morza (czyli z Łodzi). Tym razem wigilia odbędzie się w towarzystwie jego dostojnej małżonki, dr Doroty. Ciekawe co ona sobie o nas pomyśli. A jako, że brata dawno nie widziałem, a jeszcze dawniej z nim nie piłem, to należałoby coś zaaplikować.
Ja cały czas o chlaniu, a w przerwach o piciu, a co z ideą samych świąt? Moja wizja świąt jest taka sama jak rok temu, czyli TAKA. Nic dodać nic ująć. Moje jedyne przyłożenie się do świąt ograniczyło się do posprzątania w pokoju i do sięgnięcia ozdób na choinkę (tym razem nie jakąś industrialną wizję mamy, tylko normalne drzewko). Konkludując: gdybym nie sięgnął ozdób choinka nie zostałaby ubrana. Uratowałem święta!
Repertuar radiowo telewizyjny jest wciąż ten sam: zespół ŁAM z piosenką Last Krysmas. Czasem noga mi tupnie jak zapodadzą Chrisa Rea z piosnką Comming home for Christmas. I to chyba koniec.
Więc jakbyśmy się nie napisali, to, jak co roku, przekazuje wam moją złotą kujawską myśl i przezacny obrazek aktualny na zimowe święta i święta wielkanocne:
Żeby nam się zjadło i nie przytyło,
żeby nam się wypiło i nie zaszkodziło,
żeby nam się obejrzało Kewina samego w Kosowie i nie znudziło!

Czas na obrazobójczy obrazek:
Chciałbym przypomnieć również, że: John Mclane zabije terrorsytów we wszystkich 3 cz. Szklanej Pułapki, Kevin odstraszy włamywaczy.

Dyrektywy kulturalne: brak.

Dziś w TV Cyganki Eduszy wygrzebałem coś ciekawego i coś z czekoladą. A dokładnie piosnka kapeli, którą dane będzie mi obejrzeć na żywo 16 czerwca (wcale się nie chwalę). No to Megadeth - Symphony of destrucion. Nikt nie chce zapewne oglądać wspaniałych traszmetalowych grzywek i kijowego teledysku. Znalazłem więc pewien hipnotyzujący montaż (a zwłaszcza koleś w czerwonym kombinezonie) pod metalową nutę. Zapraszam.

W następnym wpisie opowiem o słynnych Wigilijnych wróżbach, które odbiegają od tych andrzejkowych.

niedziela, 20 grudnia 2009

Smutna nowina.... NOT!!

Dziś mija ponad miesiąc od tragicznego (a może nie?) wydarzenia, jakim jest śmierć w męczarniach pewnej osoby. Tragizm sytuacji zwiększa fakt, iż osoba ta zmarła w kompletnym osamotnieniu. Kim był? Czym się zajmował? W kwartalniku Młoda Polska czytamy:
"... Człowiek rura (ur. 29.08.1983 - zm. tragicznie 18.11.2009) zwany również jako Wielki Ru. Jego układ trawienny lekarze ocenili jako 'niesamowity' i 'niepowtarzalny'. Psycholodzy określali go mianem 'aktualnego w każdej epoce i ponadczasowego'. Ww. układ trawienny składał się z jamy ustnej, rury i końcowego odcinka jelita grubego. Wszystko co zjadał, przelatywało przez niego. Równie niesamowity jak układ trawienny Kirka Douglasa. Wielki Ru zajmował się atakowaniem Pawła, gdy ten się tego najmniej spodziewał. Przed egzaminem, przed koncertem (min. Iron Maiden), przed pobudką, po pobudce, przed laborkami, zajęciami, ważnym i punktualnym wyjściem. Gdy Paweł robił głębszy oddech, Człowiek Rura atakował. Niektórzy mawiali, że było to złe alter ego Pawła. O człowieku rurze krążyło wiele niesamowitych opowieści. Część z nich to prawda, a część to zwykła bujda. Jedno jest pewne: już go nie ma.
Zmarł 18 listopada, zagłodzony na śmierć z powodu odcięcia dostaw cukru do organizmu. Głodówka trwała 4 tygodnie. Niczego w życiu nie osiągnął, nikt go nie potrzebował. Więc szkoda na niego miejsca na papierze i w Internecie..."

Uff... śmierć Człowieka Rury to wielka ulga. Stosując się do wykazu z badania uczuleniowego i pewnej diety jest szansa, że nigdy nie powróci. Jak to mawiają na kujawach: Korki od szampana nie zagłuszą tych braw!!!!

Dyrektywy kulturalne:
Jak obiecałem, tak zrobiłem (po raz pierwszy w życiu), czyli obejrzałem Dom Zły. Po jego obejrzeniu wydusiłem z siebie tylko: o kur*a. Dla odmiany mama wydusiła z siebie (po jego obejrzeniu): O kur*a. Film mega udany i sprawnie zrobiony (co w polskim kinie jest żadkie niczym pewna żadka substancja). Rewers nadal pozostaje dla mnie najlepszym filmem. Najlepszym czarnobiałym filmem, wyposzczonym w tym roku.... bo jedynym. Czas na kujawski odgrzewaniec, czyli w moje oślizgłe dłonie wpadła klasyczna i 27 letnia płyta kapeli Metal Church pod tym samym tytułem. Może nazwa kapeli odstrasza, ale muzyka wręcz przeciwnie. Stary, dobry, poczciwy hejwi metal. Polecam, zapraszam.

Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyk dekadenckiej ery lat '80. Związana jest z nim śmieszna historia: to była ostatnia piosenka jaką pamiętam z balu absolutoryjnego. A wystąpi w nim Kylie Minogue, która 20 lat temu wyglądała starzej niż obecnie. Ciekawy przypadek Bendżamina Batona, co? Piosenka to Locomotion.

W następnym wpisie wywróżę noworoczny kurs dolara i dla kolegi Kozy noworoczny kurs Funta.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

88 mil na godzinę

Dzień dobry wszystkim dzieciom, które już szykują się do usiądnięcia na spracowanych kolanach mikołaja. Dzisiejszy szalony wpis opowie o przedsięwzięciu, które od dziś zaczynam realizować. Postanowiłem skonstruować wehikuł czasu - nie chodzi tu o nagranie kołwera słabej piosenki Dżemu. Najfajniejszym wehikułem był oczywiście Delorian z trylogii Powrót do przyszłości. Początkowym etapem projektu będzie zakup tego luks samochodu marki DMC. Właśnie sobie wyliczyłem, że odkładając 1zł dziennie, na samochód uzbieram za 123 lata. Bo kosztuje on niebagatelne 45tys zł. Ale przecież przez te 123 lata nie będę pierdział w stołek lub trzymał ręki w gaciach. Mogę skonstruować inne podzespoły wehikułu: kompensator strumienia (kto widział film ten wie), git dysze z tyłu auta, neony na zderzaku i zegary odmierzające czas przeszły, teraźniejszy i przyszły (na necie widziałem schemat elektroniczny). Dlaczego chcę skonstruować wehikuł? Bo...

.. wczoraj wieczorem chciałem posmakować życia na krawędzi, więc włączyłem odtwarzanie losowe w łinampie. Dzięki temu nawet nie spodziewałem się jaka piosenka mi się wygeneruje. I wygenerował się największy smutaśny suchar z repertuaru grupy Happysad - Wszystko jedno. Drugą ręką zajrzałem do archiwum GG w celu odnalezienia jakiegoś linka, do czegoś fajnego (za to jakieś i fanje dostałbym laczka z polaka). Jedno złe kliknięcie (jasne) i otworzyła mi się zakładka z rozmowami  z pewną dziewczyną. Tak perskich, beznadziejnych i bezjajecznych rozmów dawno nie widziałem, a jeszcze dawniej nie widziałem w swoim wykonaniu. Od razu zrobiłem się zły: na siebie i tylko na siebie. Przecież każdy wie, że ja się nie obrażam (przynajmniej od jakiegoś roku). Zrobiłem się zły, ponieważ swego czasu tkwiłem przez ponad rok w potajemnym i bezsensownym sucharze, który zjadał mnie od środka i niszczył pod pewnymi rozmaitymi względami. Ale przecież wiemy, że człowiek 4 lata młodszy jest deklem. Doświadczenie przychodzi wraz z ilością przebytych sucharów. Wadą czegoś takiego lęk, że kolejny suchar może na nas spaść niczym odważnik 16 tonowy. Jak to powiedziała mi pewna pani psycholog (wtedy jeszcze studiowała psychologię): mam lęk przed sucharem.  Mówiąc ogólnie: Panowie, masakra.

Gdy już skonstruuję wehikuł to założę na siebie glany marki Dr Martens. Ustawię zegar na koniec czerwca 2005 roku i rozpędzę się do 88mil/h. Gdy już wysiądę w roku 2005 to podejdę do siebie z przeszłości i glanem porządnie przeoram (powiedzenie: wybić sobie zęby nabiera nowego znaczenia). Dzięki przeorce nie dotrę na pewne urodziny, które zaczęły tą kiszkę. Jak już zauważyliście nie przeniosę się w przyszłość w poszukiwaniu jutrzejszych nr w totolotka (zrobię to w drugiej kolejności), ani w poszukiwaniu lekarstwa na raka (w trzeciej kolejności). Najpierw naprawię buractwa przeszłości.

Dziś w TV Cyganki Eduszy bardzo miły dla dwojga oczu i dwojga uszu (chyba, że jesteście piratem, to odpada jedno oko, a dochodzi para oczu papugi z ramienia). No to: Wolfmother - Woman



W następnym wpisie z cyklu O czym oni śpiewają zinterpretuję utwory Żana Miszela Żara z płyty Oxygene 1-8. 

sobota, 12 grudnia 2009

Sennik Doktora Moreau

Witam wszystkich serdecznie w porannym i skoro świt szalonym wpisie, relacjonującym to co działo się w nocy.,,, bo w nocy, jak w każdym katolickim domu się śpi!! Ale przed snem, wraz z kolegą Ronem, urządziliśmy sobie Wieczorny Kącik Konesera (sławetne i umieszczone już w Wikipedii WKK). I na tym kąciku zaprawiłem się znacznie. Przyszedłszy do domu, przywitałem się z rodzicami (chyba po gruzińsku, bo powiedziałem coś w stylu Szybszyszybry). Jednak rodzice nie gęsi i mieli z sąsiadami swoje własne WKK i odpowiedzieli mi również po gruzińsku. (symboliczne zejście z tematu). No ale wchodząc do tematu: rzuciłem szmaty na fotel i poszedłem spać. I teraz zaczyna się zabawa, bo przyśniło mi się coś fajnego: ...
Jeszcze poświęciłem całe, cenne 43 sekundy na obejrzenie walki Pudziana z Nejmanem na jutubie.... i możemy zaczynać:
No i mi się zaczęło śnić. Jakby równolegle dziejące się dwie historie: Pierwsza to przybycie kosmitów na Ziemię (oczywiście wylądowali w stanach, a przydentem stanów był aktor ze zdjęcia Peter Cromwell). Druga historia to opowieść mrożąca krew w żyłach... Pewnego jesiennego dnia wraz z kolegą, którego niestety nie rozpoznaję (wyglądał jak Roger Moore w latach świetności i w berecie), wybraliśmy się pozwiedzać bunkry. To się dobrze składa, bo pareset metrów od mojego domu jest sporo bunkrów i rowów przeciwpancernych, jest jeszcze XIX wieczny opuszczony cmentarz niemiecki. (symbliczne zejście z tematu, część II.). Chodzimy sobie po tych bunkrach, wyposażeni w jakieś plecaki i liny (zapewne full profeska). Chodzimy sobie, chodzimy po tych bunkrach, gdy nagle znaleźliśmy właz, wyglądający jak studzienka ściekowa. Otwieramy go, a tam wielka hala fabyczna z jakimiś maszynami i innym ustrojstwem. No to wiadomo, że trzeba się było spuścić na linie, po czym po niej zejść (hy hy hy...) do środka. Zawołałem do przyjaciela Rodżera Mura, aby mi podał przyrząd do spuszczania, gdy... Z jednego włazu wyskoczył kosmita (chyba), a wyglądał jak taki karonowy stand z multikina, czyli wycięty obrys postaci na tekturze. Co ciekawsze był cały biały, no to składając bełkot do kupy: biały tekturowy stand. No i wyskoczył i zabrał nam plecaki i wskoczył do swojej dziury. Nachyliłem się spowrotem do naszego fabrycznego włazu i zakląłem szpetnie: Motyla noga nie wejdziemy do środka. Po czym odwracam się na Rodżera, a on trzyma 2 kieliszki i nalewa Żołądkowej Białej (mniam). Skąd ją miał? Nie wiem... Z włazu wyszedł kosmita, wziął kieliszek i oddał plecak.. I akcja części snu o bunkrach się urywa.
Gdzieś w stanach ląduje statek kosmiczny. Prezydent USA (czyli aktor ze zdjęcia) wita się z kosmitami. Ich statek wygląda jak helikopter wojskowy (coś jak Black Hawk). Wychodzi z niego kosmita (biały tekturowy stand), podchodzi do niego prezydent i wręcza mu nic innego niż 0.7 Żołądkowej Czystej. Kosmita dziękuje i wsiada do statku. Statek wznosi się i odlatuje, a w powietrzu zamienia się w jakiś mega kosmiczny kosmos (robi takiego transformersa jak w filmie Transformers)... Akcja urywa się...
I nagle wyśniwa mi się tajemnicza trzecia część snu. Dzieje się w domu kolegi perkusisty z kapeli Jaha. Jego ojciec pyta się: Jasiek, gdzie masz kimono do Judo? Chciałem sobie potrenować. Jasiek szuka po pokoju i odpowiada: Pożyczyłem kosmitom. Potem była jakaś drobna kłótnia o niepożyczaniu kimon kosmitom i od drzwi rozlega się pukanie. Ojciec Jaha otwiera drzwi, a w nich stoi kosmita i oddaje kimono....
Budze się, szybko ogarniam sen do kupy, żeby go nie zapomnieć. Siadam do kompa i piszę te słowa... Analizując: Kosmici to przyjacielska rasa. Wyglądają niepozornie, jak zwykły, biały, kartonowy stand z multikina. Lubią Żołądkową Czystą. Są przyjacielscy, lecz pożyczają przeróżne przedmioty (plecaki z linami, kimona do Judo). Mają wypas statek kosmiczny co zmienia się w helikopter.
I teraz niech mi to ktoś zintepretuje? Jeden sennik zamówiony na Alegro to stanowczo za mało, aby ogarnąć ten sen. Zapewne mitologia Nordycka to również za mało...
Dyrektywy kulturalne: Przemogłem się i obejrzałem sławno-niesławno-czarnobiały film Rewers. Skończył się, a ja wzruszyłem ramionami. Nijaki, historyjka zwyczajna. Dla mnie mógłby się nazywać Whatevers. Muzycznie: dwie ciepłe i świeżutkie płyty: Street Sweeper Social Club (Tom Morello z Rejdżów i jakiś murzyn, zią na mikrofonie) - mega wypas i powrót do korzeni Rejdżostwa. Polecam. I pyta nr dwa, czyli Wolfmother - Cosmic Egg - przyjemna muzyczka, troszkę U2, troszkę Bitelsów. Miłe.
Dziś w TV Cyganki Eduszy konsekwencja dyrektywy kulturalnej, czyli Street Sweeper Social Club i 100 little curses. Hydrozagadka dla was: z jakiego kultowego filmu w stylu Amerikan Paja kojarzycie aktora w klipie grającego?


A w następnym wpisie opowiem jak wykonać drogocenne klejnoty z kasztanów, metodą zimnej dyfuzji i kwasu rybonukleinowego.

niedziela, 6 grudnia 2009

Ludzie "Daj łyka"

Witam wszystkich serdecznie. W dzisiejszym niesamowicie poprawnym stylistycznie wpisie opowiem o nowej subkulturze, która pojawiła się niczym plamy na dywanie po mokrych butach. Dokładniej chodzi mi tu o ludzi, których filozofią życiową jest zwrot daj łyka.
Jak ładnie widać na załączonym zdjęciu, również wśród zwierząt szerzy się moda na daj łyka. Bo to nie byle jaki łyk, bo to łyk niepasteryzowanego Kasztelana. Bo to nie byle jaka ręka, to Tajemnicza Ręka Maćka (niczym tajemniczy głos z 5-10-15). Ale do rzeczy.
Kim są, co robią? To młodzież, nie bacząc na wiek, status oraz płeć. Nie ważne czy z miasta, czy ze wsi, czy innej osady. Mogą studiować, mogą się uczyć, mogą stać pod sklepem. Mogą być naszymi znajomymi, a mogą być tylko osobami, które mamy dodane do n-k. Mogą pracować, albo i nie.
Ale skąd te gówna dziadku? No więc na jakiej zasadzie to pokolenie funkcjonuje? Pewnie wszyscy dobrze znacie takich ziomali co pod sklepem stoją i żydzą 50gr, które zaokrąglają do pełnej złotówki? Oczywiście, że tak. No to młodzież (czyli skracając daj łyka, dobrze że nie jp2) żydzi od swoich znajomych przysłowiowego łyka. A ideę wzięcia łyka zgania na brak kasy, albo na inne przyczynowo-skutkowe sprawy.
Czym jest łyk? Łykiem jest najczęściej łyk pepsi, łyk fanty, gryz snikersa, fajka, kanapka, bilet do kina, olej, zapałki, mydło, dobre jedzenie z domu, gryz kebaba (parę przypadków z akademika). Wszystko byłoby dobrze, gdyby to był mały nieznaczący łyczek. Zazwyczaj jest to łyyyk pepsi, po którym to łyku oddają nam pustą butelkę i pozwalają nam ją wyrzucić. Oddają nam 2cm snikersa, a daliśmy im całego na małego gryzka. Wszystko to z ironicznym głupim uśmieszkiem. A przecież należy pamiętać, że bez zębów nie będzie ten uśmieszek taki ironiczny.
Jak temu zapobiec? Oczywiście zakładając ciężkie glany. Metodą mniej drastyczną jest odcięcie dostaw łyka, albo np. gdy osoba DŁ sama kupi sobie pepsi, wziąć od niej łyyyka i oddać pustą butelkę. Może się nauczy?... A może nie.
Dary losu. Raz spotkało mnie coś ciekawego, a mianowicie kupiłem sobie klasyczny amerykański zestaw w postaci pepsi i snikersa. Podszedł do mnie kumpel ze studiów i zarzucił tekstem: Edi, widziałem jak kupiłeś sobie pepsi i snikersa. Daj mi łyka i gryza. A zestaw był jeszcze dziewiczo zapakowany i schowany w plecaku. Czy można chcieć więcej? Można. Kupiłem sobie onegdaj samą pepsi i schowałem przed kumplem DŁ w plecaku. W akademiku wyjmuję otwartą już i wypitą do połowy pepsi. Znajomy DŁ głupio się tylko uśmiechał. A gdzie podziało się zdanie Daj łyka? Być może zostało mi przekazane podprogowo, albo padłem ofiarą hipnozy.
Zastosowania w przyrodzie. Dla takich ludzi widzę dobre zastosowanie jako bramkarz w knajpie - zawsze wyczuje, czy ziomale nie wnoszą obcego szkła do knajpy; pan od biletów w multikinie - wyczuje czy chłopak w torebce dziewczyny nie wnosi kontrabandy w postaci napoju i żarła nie kupionego w kinie.

Dyrektywy kulturalne: Film Rewers - podobno najlepszy polski film tego roku. Ale powiedziałbym, że najlepszy polski film roku wśród filmów czarno białych - bo w tym roku był tylko 1 film czarno biały... Obejrzałem około 30 minut i zasnąłem już całe 2 razy. Ale o zasypianiu na filmach będzie w jakimś wpisie z cyklu ŚAKF... Następnież: więcej nie pójdę do KFC - za tyle kasy co wydałem kupiłbym sobie dwa znamienite kebaby i pyszny zdrowy soczek. A przypomnę, że po zjedzeniu dwóch kebabów nie jadłbym co najmniej dwa dni. A po zjedzeniu zestawiku w KFC zjadłem po 2h.

Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyka lat '80, czyli kiepskie fryzury, kiepski teledysk, ale nawet klawy i mroczno-końco-światowy kawałek. No to: Ultravox - Dancing with tears in my eyes. Zapraszam!

A w następnym wpisie podam przepis na słynną makoladę, czyli czekoladę z makreli.

środa, 2 grudnia 2009

Dzień św. Gracjana

Po Andrzejkach już wspomnienie,
Na koszuli mej...... nie pamiętam...

I zamiast ładnego obrazka zacznę od ładnego wierszyka, który tak pięknie podsumował minione Andrzejki. Dziś w urzędzie miasta złożyłem pismo o ustanowienie dnia św. Gracjana. Mogą go wcisnąć pomiędzy dzień łodzi podwodnych, a dzień małego palca u nogi (te 2 dni w roku są jak najbardziej prawdziwe i bardzo dobrze przeze mnie obchodzone). Ale ja jak zwykle nie o tym, bo ja o..... (dramatyczna przerwa)
O przezwiskach czyli o naszym nieomalże 4 imieniu (pierwsze, drugie imię, imię z bierzmowania i ksywa, jeżeli dobrze liczę). Ja jak zwykle jestem minimalistą (np. oceny na studiach) i imiona mam 2: pierwsze i ksywa (ups.. nie mam bierzmowania - to był pretekst dla pewnej kobiety, żeby ze mną zerwać, głupi nie?). No ale rozwinę myśl: przegląd najzajebistrzych ksyw ever oraz poradnik jak mieć dobrą ksywę.
A więc czym jest ksywa lub też pseudonim artystyczny? To jakby 2 albo 4 imię nadane w celu zwrócenia na siebie medialnej uwagi lub odróżnienia siebie wśród innych szarych ludzi (te słowa do ucha szeptała mi Wikipedia).
Na porządną ksywę trzeba sobie zasłużyć, trzeba ją otrzymać od kogoś, musi nam zostać nadana (niczym tytuł od królowej Anglii). Najczęstszymi ksywami są przekrętki nazwisk,/imion albo ich nadinterpretacje: brat Maniek, git kobieta Pałka, kumple (albo i nie) Koza, Kaczor, Mielonka, kumpel i współlokator: Melon (zwany Boskim Marczello), kumpel Sryba, znajomy Jądro Wenecja, pan od informatyki Kręgiel. Jak widzimy wachlarz jest szeroki niczym wachlarz nindży. Ksywy od nazwisk generują się same, lub też pomagają w tym wódka i piwo.
Ksywy sytuacyjne z dupy nazwiemy taką która odnosi się do pewnej baaardzo charakterystycznej sytuacji. Weźmy kumpla Uczysza (tak, ksywa Uczysz) - pochodzi stąd, że przed egzaminem kumpel ów zaglądał bardzo często do pokoju z pytaniem: Uczycie się? Kolejny znajomy, zwany Agrestem - chciał powiedzieć Jestem agresywny, a wyszło Jestem Agrest-sywny, znajomy Ciapek, bo przyciąga do siebie przeróżne przedmioty , o które potem robi przeróżne parkury i sie przewraca. Inny pan od informatyki z technikum zwany Bakaliarzem (albo nie opowiem czemu). Przypomnieli mi się jeszcze dwaj wujkowie: Dżoł (bo ćwiczył systemem Dżoła Łajldera) i wujek Łok (bo tak właśnie napisał angielskie słowo walk)
Ksywy mistyczne to takie które ktoś ma... i nie wiadomo skąd, otoczone tajemniczością i mistycznym sekretem. Ksywy które przylgnęły do kogoś od zarania dziejów i nawet mnisi tybetańscy nie wiedzą czemu (kumpel Roniek, inny kumpel Gajacz).
Mam po tatusiu... bo gdy nasz ojciec ma dziwnie na imie, to wiadomo, że mamy przesrane: więc po świecie roi się od chłopców o przezwiskach: Gienek, Kazik, Janusz Ministrant.
A jak nazwać zwierzątka? Zazwyczaj po imieniu, ale znajomy ma psa Majkiego, na którego potajemnie wołam Szparek, no bo mi się tak skojarzyło. W górach, w schronisku gdzie spaliśmy była pewna pani, która miała psa. Ładny owczarek, a że nie znaliśmy jak miał na imię, a jego pani lubiła pić, to nazwaliśmy go Promil.
Prosta rada: Chcecie mieć zajebistą ksywę, której każdy wam pozazdrości i którą z przyjemnością się będzie słuchać? Żyjcie dobrze ze znajomymi, którzy ją wam nadarzą.
Jeszcze ciemna strona ksyw: czas internetu i dzieci neostrady, które wymyślają sobie samemu ksywy. Nie ma większej profanacji niż nadanie sobie samemu ksywy. Wszelkiego rodzaju RPGowe ksywy, jakieś słitaśne Madziunie... brr.r.. rzygać mi się chce. Jedyną słuszną ksywą jest ta, którą otrzymamy.
A jak na mnie wołają: Edi (krótki rebus: jak ma na imię mój ojciec) lub Cyganka Edusza (po parę razy udało mi się trafnie wywróżyć). Ludzie, którzy mnie nie lubią wołają na mnie: ten chu*j. Amen

Dyrektywy kulturalne: czaję się, żeby iść do kina na Dom zły. Podobno daje ostro radę. Jest bardzo intensywny, że można go poczuć nosem. Się zobaczy. Co ostatnio oglądałem? Pewien film, a nawet jego część szóstą ze słowem Expedition w tytule. Obejrzałem go prawie w całości... co przy takim filmie jest bardzo trudne. Ale to czyjaś zasługa.

Dziś w TV Cyganki Eduszy wyciszony melodyjny ton, Kurt Korbę i jego rozciągnięty szetland w akustycznym kawałku Lake of Fire z zespołem Nirvana oczywiście. Zapraszam.


W następnym wpisie opowiem jak wyłudzić pieniądze od firmy ubezpieczeniowej za przejechanie służbowym samochodem służbowego laptopa (na faktach).

czwartek, 26 listopada 2009

Los Tres Amigos cz. 7 - reprezentacja wsi i osad.

Dzisiejszy wpis będzie bardzo męski - krótki (niczym ptaszki skośnookich mężczyzn lub męskie odpowiedzi na kobiece pytania). Dotyczyć on będzie jednej z ulubionych męskich dziedzin jaką są samochody. Pomyślałem, że moje wpisy są mało męskie - analizuje jakieś ciepłe piosenki o miłości, użalam się nad swoim niebytem. Najwyższy czas zapuścić gęsty włos na jajkach i niskim basowym głosem wypowiedzieć się na temat motoryzacji. Jednak nie będzie to ogólna analiza Polskiego Rynku Lądowego (w skrócie PRL). Zajrzę w moim potoku myśli do małych osad, wiosek, mieścin, parafii (czyli całej Polski) i spomiędzy tego co zobaczę wydobędę trzy najbardziej obciachowe samochody młodzieży wszechpolskiej. Od razu zaznaczę, że na samochodach znam się tak jak na koszykówce, czyli umiem odpalić samochód, wymienić koło, dolać odpowiedni płyn w odpowiednią dziurkę. Niestety (a może stety) nie rozpoznaję marki i rocznika samochodu po dźwięku trzaśniętych drzwi lub pojemności silnika po dźwięku z jakim wlewa się paliwo do baku. Będzie to spojrzenie typowego ignoranta motoryzacyjnego na to co widać. Jedziemy:...


BMW E36 - najczęściej spotykane autko na dziurawych polskich drogach. Jeżdżą nimi głównie chłopcy szukający guza po remizowych imprezach, chcący wyrwać blond tlenione laski z ilorazem inteligencji lewego skórzanego kierpca. Model produkowany w latacj '89 - '00. Egzemplarz nietknięty wieśniackim tjuningiem jest bardzo ładny. Przód, który był zżynany przez wielu prodcentów (np. Skoda Octavia, kilka Dełu) nadal wygląda nowocześnie. Jednak pozostawmy model seryjny, a obejrzyjmy wersje remizowe. Przede wszystkiem przyciemniane szybe (najlepiej wszystkie, dopóki policja nie wlepi im mandatu), obniżone podwozie (im niżej tym lepiej), spojler na bagażniku (jakaś deska do prasowania albo inny blat z kuchni), jakieś obleśne alufelgi i priorytetowo dużo głośników i głośno. Przecież jak przejeżdża taki Dominik, albo inny Daniel swoim BMW to cała wieś musi słyszeć, że jedzie Daniel w swoim BMW. Ostatnim elementem jest instalacja gazowa. Przecież trzeba jakoś dojechać do remizy, zalewając na stacji gazu za 4,74 zł (widziałem na własne oczy jak jakieś orzeszki zalewały Beczke za drobniaki ze zrzuty). Gaz w Beczce wzbudza pewne kontrowersje, przecież 11 przykazanie brzmi: Nie będziesz montować gazu w BMW swoim. Cwaniaki wlew do gazu czasem gdzieś ukryją. A jakie jest moje zdanie? Sam mam BMW E36 w wersji compact, o imieniu Longina. Nie jest tknięta żadnym wiejskim tjuningiem. Jak się nią przejechałem w komisie to chciałem od razu ją kupić. Fajnie jeździ, mogłaby mniej palić i takie tam.


VW Golf 3 - starszy brat Golfa 4...Podstawową zasadą każdego golfa jest jego nieczerwoność (znajoma jak dostała ów model od ojca oburzyła się na jego kolor - niestety czerwony). Gdy przebrniemy już przez kolor, pozostaje nam całkiem miły samochodzik. W miarę rodzinny, za dużo nie palący (wersja z silnikiem 1.8 się nie bawi). W środku deska rozdzielcza o małej ilości kantów. I to wszystko. W wersji remiza-czip-tjuning dokładamy neon na spodzie, diody w reflektoach, szachownicę na masce (parę domów dalej stoją 3 golfy modelu trzeciego i jeden ma taką persją szachownice), zamiast tylniej kanapy głośniki, aha i nakładka na wydech, żeby warczało!! Ostarnimi czasy po mojej okolicy jeździ bardzo dużo Golfów (w większości w wersji remiza-czip-tjuning). Znajomy (mości panicz Roniek) kupił sobie takie Golfiątko - niestety czerwone, co skreślio go w moich oczach (nie mam już go na n-k). Inny znajomy po skasowaniu swojego Tikolca również zakupił sobie Golfa i nie jest on już moim znajomym bo to Golf czerwony. Aha, Golf w dizlu to jeżdżący czołg - mało pali, nie psuje się, może pojeździć z 30 lat.

Opel Calibra - O tym samochodzie krąży śmieszna anegdota: nikt go niegdy nie widział nieztjuningowanego. W tym aucie podoba mi się jedna rzecz: dzwi bez ram na szyby (tak amerykańsko wygląda). Auto brzydkie, długie, nieekonomiczne. Z tyłu można przewozić tylko karła (najlepiej w bikini), bo sufit jest bardzo nisko. Tapicerka trzeszczy i wygląda jakby każda część była zapożyczona z innego modelu opla. Bagażnik mógłby pomieścić sporo, ale najczęściej znajduje się w nim butla z gazem i tuba basowa. Analogicznie maksymalnie zmieści się w nim jeden snikers i puszka pepsi. Swego czasu jeździłem z kumplem Kalibrą do Poznania (niestety byłem tym karłem w bikini co siedzi z tyłu i nabawiłem się garba). Co do wiejskiego tjuningu: nie pasujące zderzaki, obleśne kolory lakieru, tony nałożonego gipsu.
Podsumowując: wszystkie trzy przedstawione przeze mnie samochody sprowadzane są masowo z Niemiec (albo niemieckich złomowisk). Chłopcy z wiosek kupują je i tjuningują w domowych zaciszach. A szkoda, bo pierwsze 2 samochody to fajne autka. Do samochodów z wsi i osad zaliczyłbym jeszcze: Hondę Civic, VW Sirocco (szkoda że nie Rocco) i Opla Tigrę.
Dziś w TV Cyganki Eduszy jedna z lepszych piosenek do samochodu na długie trasy (zaraz za zespołami Death i Obituary), a więc Mark Knopfler i jego słynne 3 palce i Dire Straits - Calling Elvis. Zapraszam.



W następnym wpisie przedstawię przepis na diamentową rękawiczkę Majkela Żeksą wykonaną z własnego zarostu.

sobota, 14 listopada 2009

Die kisze aus akademisze

Witam wszystkich serdecznie. Dzisiejszy kącik Jutrzejszych Numerów w Totolotka poświęcony sztuce gotowania w warunkach ekstremalnych, czyli akademiku. Jednak nie chodzi mi tu o wykwintne gotowanie, zwane szato. Dzisiaj opowiem o gotowaniu codziennym (czyli niedzielny obiad z ziemniaczkami i surówką odpada).Spożądziłem uprzednio pewien zarys, plan wręcz trybów przyrządzania posiłków w przepastnych zakamarach akademickiej kuchni, bądź pokoju, lecimy!:
Czy jest coś? Czyli wielka improwizacja - klasyczna potrawa improwizowana z tego co aktualnie mamy w lodówce. Za dużo pewnie nie ma. Chyba że wróciliśmy właśnie z domu. Zazwyczaj w naszej lodówce znajdowały się następujące składniki: keczup włocławski (wiadomo), słoik z żółtym płynem i brązowym osadem na dnie, zasuszone coś, co kiedyś było jakimś warzywem/owocem, nóż albo inny widelec, zapałki. No i z tego przyrządzało się najrozmaitsze rzeczy.
Po staropolsku - tak pięknie i dźwięcznie brzmiący tryb przyrządzania potraw oznaczał, iż głównym składnikiem naszych posiłków będzie Paszczet staropolski i bułki. Zupełnie nie drogie jest jedzenie po staropolsku: 3 bułki (1,20zł) i puszka paszczetu staropolskiego z najróżniejszymi dodatkami (max 1,70zł). Taki tryb żywienia powodował niedobór pozostałych środków odżywczych i witamin, dlatego też wynaleźliśmy kumplowi (niestety nie zrealizowaliśmy) pewien produkt....:
Paszczet Multiwitamina - jak sama nazwa wskazuje, produkt ten zachowuje wszystkie właściwości paszczetu w puszce (wolno schnie, ma więcej soji niż mięsa, śmiesznie pachnie, nie jest drogi), ale posiada dodatkowo komplet witamin potrzebnych dorosłej osobie na dzień. Rewelacyjne, nie?
Bo mam dziewczynę -  czyli w skrócie - żywimy się u laski, która (wypadałoby jakby umiała) gotuje nam najrozmaitsze rzeczy. Takie stołowanie się u kobiety może nas sporo nauczyć z gotowania rzeczy, które wejdą nam pod rękę. Mogą również nas zniechęcić do laski (słynny drewniany schabowy i esemes z sieci). Jest to bardzo tania i łatwa opcja. Na pewno nie schudniemy.
Higieniczne śniadanie
Dieta kopenhaska
Podpatrzone w kuchni - obcowanie z innymi ludźmi w akademickiej kuchni pozwoliło mi podpatrzeć wiele chwytów kulinarnych, dzięki którym moje potrawy w przyszłości były o wiele smaczniejsze.  Swego czasu do kuchni weszła laska, postawiła garnek na ogniu, włożyła do niego ćwiartkę kurola i poszła. Po 20 minutach z kurola zrobił się brykiet węgla i z litości zgasiłem ogień. Przyszła laska, zobaczyła wyngiel i wywaliła go do kosza. Lekko przypaloną kiełbaskę bratowa nazywa skarbonizowaną. Nie od dziś w przyrodzie krąży kujawskie przysłowie: Karbonizacja to rewelacja.
Podpatrzone w kuchni u obcokrajowca - jak byłem na pierwszym roku w akademcu mieszkali portugalczycy. Wszyscy byli tacy sami: niscy, ciemni, włochate plecy i niskie głosy - tyczyło się to również dziewczyn. Gotowali takie smrody, że brak słów. Raz zajrzałem do wielkiego gara, na którym radośnie podskakiwała pokrywka. Patrzę, a tu: jajca w skorupkach (a przecież polskie chłopskie jajka są usmyrane w kurzej kupie), jakieś tajemnicze liście paproci i owoce cisu. Zapach powaliłby na kolana człowieka bez nosa. Masakra. 
Podpatrzone u kolegi - czyli słynne kac-szato kumpla, który całą kasę z domu przechlewał, a za resztę żarł jakieś ochłapy: ryż z jogurtem, ryż z budyniem, ryż z mlekiem, ryż z nieugotowanymn ryżem, sam ryż, ryżotto...
Dieta Kwaśniewskiego - nie chodzi tu o pana prezytenta, a o jakiegoś doktora który opracował mistyczną dietę, w której je się dużo tłuścin i mięsa (z miejsca go lubię). I był pewien koleś co lubił sobie tłusto zjeść. Oto przepis na jego dietetyczną jajówę. Pół kostki najtańszej palmy roztapiamy na patelni, smażymy w tej ciapce cebulkę i na koniec wbijamy jajka i solimy. Walory kulinarne tej jajecznicy musiały być niesamowite, tak niesamowite jak zapach topionej Palmy za 70gr.
Magiczny czajnik - na drugim roku czajnik do gotowania wody postawiliśmy na równi z mikrofalówką i opiekaczem. O gotowaniu jajek w czajniku każdy pewnie słyszał. My z kumplem odnaleźliśmy w czajniku funkcję odświeżania jedzenia. Onegdaj, jak w lodówce zjedliśmy nawet zasuszone warzywo/owoc, przyciśnięci głodem znaleźliśmy na stole kanapki z paszczetem. Problem tkwił w tym, że miały około 2 dni. No to postawiliśmy je nad parą czajnika i wspaniale się odświeżyły. Keczup włocławski wspaniale uzupełnił potrawę.
Amerykański posiłek - naczęściej po amerykańsku jadłem w dzień wyjazdu do domu. Najczęściej dzień wcześniej porządnie się zchlałem. Kupiłem bilety do domu i za resztkę kasy z portfela dokupowałem snikersa i pepsi. Słynny amerykański zestaw, który odkrywcy brali ze sobą w poszukiwaniu dorzeczy Amazonki.
Magiczny toster - studiując książkę tysiąc potraw z tostera natrafiliśmy na wspaniały przepis (NOT!) na tosty z twarogiem (kumpel prawie się porzygał) i na tosty z bigosem. Te dwie znakomite i bardzo górnolotne potrawy wymusił na nas brak kasy i wszystkiego innego.
Wolontariat - a więc jemy to co uda nam się dostać w promocji: można się opchać próbkami w supermarkecie, można nagromadzić paszczetów rybnych, które rozdawali pod uniwerkiem, można nagromadzić lodówkę koli lajt na juwenaliach, można jeść kinder błero, które dawali pod polibudą. Wszystko za darmo... Jest jeszcze opcja perskiego wolontariatu, czyli wyjadamy nienasze żarło z lodówki.
Ehhh... jak dobrze, że te czasy gotowania w akademcu nie powrócą. W domu mogę sobie zjeść kromkę chleba, która nie ma 2 dni i nie była odświeżana nad czajnikiem. Mogę ukroić sobie wędliny, która nie jest paszczetem. Nie zastanawiam się, czy kawałek gumolitu z podłogi ładnie stopi się w chlebie z opiekacza. Nie ssam szyszek, nie gotuję kamieni. 
Dyrektywy kulturalne: Film 2012 - jak głupi, tak efektowny. Oczywiście do przełknięcia tylko w kinie i na duuuużym ekranie. Jutro ostatni dzień diety, a w lodówce czeka na mnie klasyczny amerykańsk posiłek w postaci Mountajn Du i eMeneMsów. Byle do wtorku.
Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyka od klasyków, czyli ZZ Top - Double Back - klawa piosenka do jednego z moich ulubionych filmów (a jaki to film, to wynika z teledysku). Zapraszam!


W następnym wpisie zestawię teorię z praktyką przy rozszczepianiu atomu piwa.

środa, 11 listopada 2009

O czym oni śpiewają cz. 5 - najlepsza polska szanta

W dzisiejszym odcinku wychodząc naprzeciw wszystkim konsumentom i podatnikom oraz pogodzie, którą pewien anglik określił by mianem bollocks, postanowiłem powrócić do korzeni. Korzeni, czyli cyklu O czym oni śpiewają. I jak już każde z was zauważyło trudno odgandąć jaką piosenkę Pawełek dzisiaj opisze. Mała podpowiedź - szanta - jest jak najbardziej myląca. Uznaję tylko trzy szanty: Morskie Opowieści (w wersji najsprośniejszej i wymyślonej przeze mnie po pijaku), Under Jolly Roger (niemieckiej hejwimetalowej kapeli Running Wild) i ostatecznie opisywana dzisiaj: Żołnierz Fortuny polskiej kult kapeli, również hejwimetalowej - Turbo. O Turbo i ich najlepszej płycie wszechczasów pisałem onegdaj w pewnym cyklu. O obleśności okładki płyty z której pochodzi ta szanta też pisałem, więc przejdźmy do dzieła i wyjaśniajmy...:
Wśród ryczących fal,
Poprzez chmury i deszcz,
Płynie wielki galeon,
Poganiany przez śmierć.

No i pierwsza część pierwszej zwrotki - nie powinna stwarzać większych problemów w rozumieniu i odbieraniu treści. Nawet największy dekiel, może nawet pies (bo psy podobno znają 300 słów) zrozumiałby te słowa. Ha! Wyobraźcie sobie jakby pies akurat znał te słowa i posłuchał piosenki... Pewnie by sie gdzieś zaszył pod wersalką. Moja Nuka przyniosła by po pierwszej części patyk albo piłkę. No ale... wracając do zagubionego wątku: mamy straszny rozpiździej na dworze, leje, mgła jak śmietana (chyba chodzi o te chmury). Płynie sobie Wielki Galeon (może to nazwa własna statku) albo zwyczajnie wielki galeon (bo to ... wielki galeon). Jak wyczytałem w wikipedii galeony z założenia były wielkie - 3,4 maszty, nadbudówka na rufie, rzeźba jakiejś lasi na dziobie... popisówka nazewnictwa technicznego. No i za tym galeonem sobie: albo płynie łajba o nazwie Śmierć, albo personifikacja (ha! kolejne mądre słowo) śmierci, albo Wojciech Śmierć - kapitan pewnego statku pościgowego.
Trzeszcza maszty i ster,
Rwą się liny i żagle
Ryk zawiei, szum wód
Śmierć nie zaśnie! Nie zaśnie! Nnie zaśnie!

Jak to w każdej paskudnej pogodzie na wodzie (i mamy rymek), różne rzeczy się dzieją: od siły wiatru trzeszczą deski, pod wpływem napięć wewnętrznych. Żagle się rwą i liny podobnież (w takim hałasie można bezkarnie puszczać bąka, a prawdziwe damy nie muszą w tym czasie kasłać albo szurać krzesłem). Fale są do pempka, wiatr gwiżdże (mniej więcej tak jak w jadącym samochodzie z niedomkniętą szybą). I na koniec plany personifikacji śmierci: nie zaśnie, ale dlaczego? Może opcja Wojciecha śmierci, który zaśnie jak dogoni?
Ref.:
Galeon, galeon, galeon... x2
I tutaj dobitnie podmiot liryczny kibicuje uciekającemu galeonowi. Kibicuje jakie 6 razy...
Jeniusz śmierć już idzie
Statek bierze w objęcia
Niczym żołnierz fortuny
ale morza wciąż spiętrza!
No i to nie chodziło o personifikację śmierci, tylko o pana o imieniu Jeniusz, a nazwisku Śmierć. I pan Jeniusz już prawie dogonił uciekający galeon (cholender). w trzecim wersie okazuje się, że ktoś zlecił dogonienie Wielkiego Galeonu za kaskę. No bo żołnierze fortuny tym się zajmują. Dochodzi tu wątek sci-fi, bo Jeniusz ma urządzenie do spiętrzania wody w morzu, możliwe, że to on kontroluje tą perską pogodę. (w jakimś Bondzie Ernest Stravo Blofeld chciał kontrolować pogodę).
Sternik wypadł za burtę
Wicher zawył z triumfem
Statek runął na skały,
Fale pokład zalały
No i sruuu! Sternikowi się wypadło. Pewnie nie uważał, albo dostał bomem po pysku (bo przyjmowanie bomem po mordzie to moje hobby). No i bez sternika to już nie to samo... statek sie zawinął na skały i konsekwencją tego było jego zalanie.
I koniec, a miało być tak pięknie. Niestety nie w każdej szancie pijemy łysky i piwo i śpiewamy, grając na akordeonie. Żołnierz fortuny to typowo jesienna szanta - doliniarska i źle się kończąca. Ale za to ma kozacką melodię i typowo hejwimetalowe solo.


Przypomniał mi się dziś pewien wynalazek ze studiów:
Łyżeczka do cukru - wyobraźcie sobie, że odwiedzają was znajomi, podajecie im herbatę, aż tu nagle (a nawet WTEM!!!) nie macie łyżeczki do cukru. A przecież bez niej porządne i z bontonem przyjęcie gości nie może się odbyć. Dzięki Bogu kolega z akademickiego pokoju żadko obcina paznokcie u nogi. Szybko ściąga skarpetę lub przez dziurę na wielkim palcu (bo zazwyczaj większość skarpet w akademcu jest z cebulą na palcu) i odsłania swojego szpona. Obcina go i nadziewa na patyk po lodzie. Włala, mamy łyżeczkę do cukru, zwaną również szponem. Mistrzowie higieny, czyli tacy co myją ręce po sikaniu, mogą szpona zdezynfekować szpirytem.

Dziś w TV Cyganki Eduszy piosenka na poprawę zszarganego przez pogodę nastroju: mistrzowsko suspensyjny teledysk i piosenka o nieopisanych wartościach artystycznych, czyli Harry Nilsson - Put The Lime in the Coconut. I po jej obejrzeniu od razu mam banana na pysku i pokazuję środkowy palec Pani Jesieni i jej jarzębinie w koszu!!

W następnym wpisie opowiem jak uchronić się przed jesienią szykując sobie wesołe opisy na gadu już latem.

poniedziałek, 2 listopada 2009

STD, nie myląć z LSD

Spiskowa Teoria Dziejów, bo tak poprawnie rozwija się ten samorozwijalny wpis. Jak już rozpieściła nas tradycja, do napisania poniższego wpisu skłoniły mnie przemyślenia trzech wybitnych umysłów (Rona, mnie i Grzegorza Jemioła) przy wódce.
Historia jak zwykle prosta: środek tygodnia, zachciało nam się pić, kupiliśmy flaszkę i piliśmy. Tłem do historii jest Grzegorz Jemioł, któremu to panu zachciało się studiować na Ukrainie medycynę. Jak powszechnie wiadomo (tylko czytelnicy pudelka nie wiedzą), na Ukrainie panuje świńska grypa (z niemieckiego szwajne gripen). A że panuje tam epidemia szwajne grypy, to Grzegorzowi dali 3 tyg. wolnego w szkole. O tym, że Grzech mógł przywieźć choróbsko nie myślałem wcale gdy brałem wcześniej od niego łyka piwa. No ale myślałem później, gdy dziękowałem przy wódce grzechowi za zarażenie. Po jakimś czasie Ron zaintonował, że taka grypa to mógł być wynalazek Szalonych Amerykańskich Wynalazców - tajna broń przeciw skostniałemu wschodowi i innym Bliskim Wschodom. Wirus, który komuś się mógł zbić na dworcu we Lwowi i zaczął drogą powietrzną zarażać. A szczepionka leży sobie gdzieś w sejfie u jakiegoś Dżona... no a resztę znacie z filmu Epidemia.
Kolejnym tematem naszej rozmowy był spisek paliwowy, czyli paru szejków i amerykańskich potentatów naftowych (np. Ernest Stravo Shell) trzyma łapy na tym, aby alternatywne źródła paliwa nie były za tanie, albo nawet nikt się o nich nie dowiedział: jakieś paliwo z CO2, jakieś paliwo z odpadów (podobno polskie dwa patenty) i wiele wiele innych. Nie milej byłoy wrzucić do tajemniczej skrzynki par brudnych gaci i skórki do banana aby otrzymać litr benzyny? Aha! Rząd traci na tym akcyzę i 100 innych podatków. No to ręke na tym aby nowe technologie zostały wciąż nowe i nietknięte pilnuje rząd i szejk z Abu Dabi.
I w ten oto sposón popadliśmy we trójkę w paranoję zbiorową. A może to tylko czasowypełniacz do rozmowy 3 mądrych głów? Kto wie, kto wie...
I na koniec anegdota, raczej dialog między mną a Grzechem:
(ja)-Grzech, a byłeś w tym muzeum z noworodkami w słoikach?
(Grzech)-Stary, takie rzeczy to dodają do Bravo...
Coś z innej beczki: jestem na półmetku diety (o ile nie mam świńskiej grypy i dożyje jej końca), nie chce mi się słodkiego, nie pije herbaty (za wyjątkiem poznańskiej-akademickiej herbaty. czyli woda mineralna z takiej stojącej maszyny), jem dużo mięsa. Poziom bromu w organiźmie spadł do zera, a nawet przyjął wartość ujemną. Jeszcze tylko 2 tygodnie i upije się czekoladą z okienkiem (która mi szkodzi). Aha... jak człowiek nie pije piwa z 3 tygodnie, to się ono wydaje słodkie jak diabli.
Dyrektywy kulturalne: Dla rozluźnienia atmosfery przy piciu wódki proponuję udanie się na stronę węgierskiego Allegro (tutaj). Po przestudiowaniu paru kategorii głównych i nie tylko idzie położyć się ze śmiechu na podłodze i popłakać.
W TV Cyganki Eduszy spóźniony szlagier na dzień matki, lecz klimatem przypominający święto zmarłych, czyli Danzig - Mother. Zapraszam:



W następnym wpisie rozszyfruję znaczenie symboli na odwrocie banknotu czeskiego halerza, na którym widnieje Maria Kyri Skłodowska z wąsami. (kontynuując wątek spisku).

czwartek, 29 października 2009

Ależ doktorze....

... myślałem, że to ja jestem twoim najlepszym człowiekiem. Tym dialogiem z pewnego kultowego w pewnych kręgach filmu rozpoczynam dzisiejszą audycję podprogową w formie pisemnej. Dlaczego taki głupi cytat? Otóż odpowiedz jak w każdym, nawet najtrudniejszym przypadku jest prosta: Na dniach mijają 2 lata od śmierci (niestety tragicznej) jedynej żywej istoty do jakiej kiedykolwiek się przywiązałem: Największego knura wśród psów, największego psa wśród knurów: psa Ugryzia. Głupie imię jak na psa, co? A jakie skuteczne. Każdy kto po raz pierwszy zapoznał się z tym imieniem (nie widząc psa) reagował podobnie. Mówiąc w skrócie mawiał: o kur***wa!. A potem przychodził sam Ugryź i zabawa się zaczynała. A dlaczego ten tytuł? Bo swego czasu babcia wołała na niego Doktor, potem również potrafiłem na niego zawołać per Doktor. Zwłaszcza wtedy gdy byłem w stanie wskazującym.
Wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie (zupełnie niepozornie jak ziemia w formie płynnej masy), gdy pojechaliśmy z ojcem do pewnego pana, który miał małe pieski. Założenia były proste: mały pies, szczekaczka, która odstraszy cyganów spod bramy. Matka była małym, śmiesznym kundlem: mieszanką jamnika z tysiącem innych ras. Jak wszystkie jamniki była tempa jak but. Plotka głosi, że została wykorzystana przez psa nieznajomej maści. Jak się potem okazało tym nieznajomym psem był aryjski owczarek o blond włosach i kwadratowej szczęce. Dzięki Bogu Ugryź odziedziczył 99,9% cech po swoim nieznajomym tatusiu. Po matce pozostały mu klapnięte uszy i lekko śmieszny kolor sierści. Początkowo po matce miał również głupotę. Gdy wszedł po raz pierwszy do domu zeszczał się pod stół w kuchni. Nie dziwię mu się, stary stół w kuchni był obleśny i te więzienne taborety. Brrr... Potem piesek wyrósł i zaczęło mu odbijać: gdy ktoś podchodził do bramy, to Ugryź przegryzłby się przez bramę i rzucił do gardła gościowi. Było z nim sporo problemów: capnął w dupę listonosza (dosyć mocno), capnął w dupę włefistę z podstawówki (drąc mu nowe spodnie marki Liwajs za pół pensji). Podobno (wg ojca) rozpoznawał rodzine i nie szczekał, albo inaczej: szczekał mniej...
Ugryź miał straszne AD/HD (nie mylić z AC/DC). Cały czas się ruszał i wiercił. Nie zatrzymywał się, nawet gdy stał. Były 2 tryby w których można mu było zrobić zdjęcie:
1. Gdy Ugryź spał,
2. Gdy Ugryź srał. (jedna literka a jaka różnica).
I tutaj mamy takie zdjęcie, jak Ugryziowi po kąpieli zachciało się kupkę.

No ale przeskoczmy o jakieś 10 lat, gdy z Ugryzia zrobił się niesamowity ziomek
: złagodniał, uczłowieczył się, nawet zmądrzał. Gdy wraz z kumplem wykonywaliśmy pewien rytuał przychodził ładnie, dostał łyk piwa i czipsa i sobie z nami siedział. Jakby mógł pewnie by coś powiedział w temacie. Niesamowicie wyczuwał ludzkie emocje: jak ktoś był wesoły i ładnie ubrany (tak wyjściowo), to skakał z radości i brudził wyjściowe ciuszki. Jak ktoś był smutny, to przyłaził i kład głowę na kolanie (przy okazji upaćkał spodnie). Opracował technologię otwierania drzwi i wchodzenia do piwnicy. Miał wiele, wiele pomysłów. Raz pomógł mi kleić model (czyli podeptał go).
Na koniec anegdota, których pewno są setki: poszliśmy sobie nad jezioro. Nad brzegiem siedziało dwóch rybaków. Ugryź nie za bardzo lubił rybaków. Powiedziałem mu: Ugryź, zachowój się wśród ludzi. No i posłuchał. Bezszelestnie wszedł między rybaków i zrobił przeogromną kupę. Rybacy nawet nie zauważyli psa. Możliwe, że poczuli po jakimś czasie. A gdy zdechł ryczałem około 2 dni. A ja żadko ryczę. Ostatni raz ryczałem, gdy ryczałem po raz ostatni. Reasumując: to był koleś...
Dziś Doktora już nie ma, jest atomowy pies Nuka, do którego pomimo 2 lat w domu się przyzwyczajam.
Na pierwszym zdjęciu widzimy jak kolega, panicz Jędrek ze Śremu (z którym się widzimy w piątek, szóstego) próbuje upoić Ugryzia. Jak wiadomo alkohol największym wrogiem każdego psa.
Zapewne po przeczytaniu powyższego podprogowego tekstu naszła was ochota na wódkę marki Sobyesky...

Dyrektywy kulturalne: brak... albo nie: kończę dyżur, sa sa sa!

Dziś w TV Cyganki Eduszy piosenka klasyk z tytułem brzmiącym jak prikaz dla psa: Status Quo - Roll over lay Down. Jest klawa, rytmiczna, do samochodu i ma klawy bridź. Zapraszam.


W następnym wpisie opowiem o wpływie monsunów na gospodarkę świata.

poniedziałek, 26 października 2009

Na żywo z Bagdadu, czyli nieodkryte pokłady Bromu.

Witam państwa jak najmocniej. W dzisiejszym odcinku opowiem o pierwszym tygodniu Ancient Ninja Diety wymyślonej przez mnichów tybetańskich. Celem tej diety jest wyzbycie się przeze mnie niefajnego nawyku Człowieka Rury (czyli szybkiego przelotu pokarmu przez me kiszki). Już założenia diety były zatrważające: zero cukru, zero białego pieczywa i mąki, zero piwa (aghhh!!!). Dobrze, że mogę jeść mięso (bez tego to bym się tylko położył w trumnie i czekał na koniec).
Znacie pewnie takie niefajne uczucie, gdy coś za wami chodzi, trzęsą wam się rączki, a po zjedzeniu czekolady z okienkiem wszystko przechodzi jak ręką odjął? No i teraz ktoś zabiera wam i czekoladę i okienko... i tak przez 7 dni bez słodkiego? A jeszcze kolejne 21 dni przede mną.
Troszkę podchodziłem do tego jak kobieta w ciąży, a więc, że wszyscy w koło będą mnie wspierać i jako tako pomagać. A więc: pierwszego bezcukrowego dnia, po powrocie do domu czeka na mnie pączek z dżemem (a jak się tatuś dowiedział, że nie jadam takich rzeczy to się zdziwił i powiedział, że nie wie). W domu w schowku na słodkie zazwyczaj szerszenie mają gniazdo lub nietoperze zapadają w sen zimowy, nagle znalazło się od groma cukierków i ciastek. Na szkoleniu w Toruniu (czyli mieście, w którym Kopernik spotkał Andersena) w przerwach mogłem napić się jedynie słodkiego soku i zagryźć przeróżnymi słodkościami (dziękuję Ci Siemens za wsparcie). W telewizji widzę jak ktoś je coś słodkiego.. I mnie skręca. Słodkie lekko relaksowało, znieczulało. Teraz wszystko działa na mnie jak czynnik podkurwiający. Dobrze, że do diety przystąpiłem już jako Nowy Lepszy Paweł i nie eksploduję nazbyt często i cały gniew zaciągam do środka, a wypuszczam (nie mylić z popuszczam) na próbie. Jak powiedziałaby Izabela Trojanowska z Klanu (ta od Podaj Cegłę): Wszyscy zmówiliście się przeciw mnie. Albo boski i świętej pamięci Waldemar Goszcz: Ja tu węszę jakiś spisek.
Na koniec zostaje piwo: a że pora już nie ta na picie piwa, to piję wódkę (udanie inaugurując porę wódki). Wódka to też niezły substytut. Tylko zapijanie jej gorzką herbatą nie jest za fajne (ale fajnie się zagryza ogóreczkiem).
Brak cukru powoduje w moim organiźmie potajemną produkcję bromu (brom wygląda jak na zdjęciu, a jego nazwa to Br). A co powoduje Brom to sami wiecie? A myślałem, żem na Brom odpornym, żem krzyżówka człowieka z królikiem wielkanocnym. No cóż...
A co ja będę pił za tydzień w pierwszej nieopisanej i nie odkrytej dotąd dawnej stolicy Polski? (podpowiem, że chodzi o Śrem). Miejsca, gdzie każdy ma tytuł szlachecki, Centrum Polskiej Sztuki i kolebce Akademickiego Kącika Filmowego? Odpowiedź jest jedna i słuszna: Wódkę (i nie zapiję jej Pepsi Light, bo jest ona obleśna).

Dyrektywy kulturalne: film Moon. (właśnie ten). Hołd na sci-fi lat '80 i klimacik nie z tej ziemii. Super muzyka i super wszystko. Mimo, że nic się w nim nie dzieje oglądałem go z lekko rozdziawionym ryjem. Muzyczka nie przeszkadzająca w odbiorze i ultra dobra. Daję 11 na 10. Aha: nie zasnąłem na filmie (co dobrze świadczy i jest jakby zapowiedzią kolejnego odcinka ŚAKFu). Creed wydał nową płytę - po iluśtam latach się zreaktywowali w klasycznym, niczym pozycja klasyczna składzie. Może nie jest to My own prison, ale Pejsi będzie miał przy czym spać....

Dziś w TV Cyganki Eduszy Polscy Ojcowie Infantylnego Tekstu i Wypas Muzy, czyli Turbo - Kawaleria Szatana - Kawaleria Szatana cz. II - obleśny pan Kupczyk, zakazana morda pan Hoffman i jacyś młodzi pomagierzy, A refren to ja rozumiałem zupełnie inaczej... Zapraszam!


W następnym wpisie przedstawię dietę opartą na psim żarciu.

piątek, 16 października 2009

Czy leci z nami Lars?

Witam serdecznie w dzisiejszym poroannym (niczym poranny wzwód) wpisie. Jak każdy poranny wzwód (poza wzwodami azjatów) będzie on prosty i długi.
Poznajecie tego pana ze zdjęcia? A jak nie poznajecie to podpowiem: jest Lars Urlich z zespołu Metallica i jak każdy dobrze wie, Metallica skończyła się na Kill'em All. Wszystkie dobre zespoły pokończyły się na Kill'em All. Po ziemskim padole chodzi jeszcze jeden Lars - kolega (chyba nawet już nie) z technikum i studiów. Lars to była jego ksywa operacyjna - wiedział o niej, ale nikt jej w jego obecności nie używał. Conajwyżej po pijaku się wymskło, a wówczas Lars się strasznie oburzał. Etymologia ksywy? Bardzo jest prosta ta, ten, to etymologia. Łącząc szybko fakty (obrazek i ksywa kumpla) łatwo można dojść do wniosku, że miał on fioła na punkcie Metaliki. Takiego fioła, że go zaczęliśmy tak, a nie inaczej przezywać. Fioła miał strasznego, wiedział nieomalże wszystko o kapeli, miał wszystkie płyty na ... mp3 (orginalnie ściągnięte z antycznego Napstera i antycznej Kazyy) - fan pełną gębą. A gdy ja sobie kupiłem orginalne CD ww. zespołu to się obrażał (on często się obrażał). Gdy sobie robiliśmy z kumplem (Ojcem Spowiednikiem) jaja na temat Metki (mój ulubiony tekst do dziś, do obejrzenia na jutubie, tutaj... ehhh piękny tekst, a urywek pochodzi z oldskulowego filmu z naszej wycieczki do Częstochowy, głos ojca spowiednika). Podsumowując i nie ciągnąc dalej o tym deklu (bo chyba szkoda na niego internetu): miał chopla na punkcie tego zespołu i to był jego czuły punkt.
Z egzystencjalno-filozoficznego punktu widzenia każdy z nas jest Larsem pewnej sprawy (zespołu, sztuuuki, jakiejś dziedziny żyyycia). Do tak zaskakującego wniosku doszedłem onegdaj z pewną kobietą, gdy leżeliśmy w łóżku. Rozmawialiśmy akurat na temat Larsa (no tak świetny temat na poranne pogaduchy z kobitą w wyrze). I po pewnym czasie rozmowy stwierdziłem do dziewczęcia: A ty jesteś Larsem Godsmaka, a ona się obraziła i powiedziała: A ty jesteś Larsem Iron Maidenż. I miała rację, i również się obraziłem. Widocznie trafiła na mój czuły punkt. Odskok w bok: Godsmak to kapela zmienna jak wszystkie 2 pory roku. Wtedy nie mogłem tego słuchać (rano, do snu, do posiłku, do kupy mi to ona włączała), ale dziś znajdzie się parę perełek: życiowe Whatever i klawe smutnawe Voodoo. Zeskok do tematu: Więc, podsumowując w każdym z nas jest coś z kolegi z technikum. Naszym czułym punktem (zaraz za jajkami) jest właśnie Lars i nic z tym nie można zrobić. Lars to pojęcie przechodnie i potrafi niespodziewanie zmienić dziedzinę. U mnie przeszkoczył z Iron Maiden na Acca Dacca (ale o Iron Maiden pamiętamy, oj pamiętamy). I gdy ktoś powie do nas: Ty Larsie!! Nie oburzajmy się, nie wyrzucajmy konta z naszej-szkapy, nie trzaskajmy głośno drzwiami. Trzeba się pogodzić z faktem: jestem Larsem. Amen.
Dyrektywy kulturalne: od przyszłego tygodnia zaczyna się 4 tygodniowy program Wielkiej Przemiany: zero cukru, pieczywa, piwa i słodkiego wina. Pozostają mi wafle ryżowe, wytrawne wino i wódka (słabe substytuty). I w tym okresie przypadnie mi wizyta w mieścinie, gdzie narodziła się Kultura w Polsce i działa tam znany Kącik Filmowy. Będę pił wódkę i zapijał herbatą. Jak to mawiał kumpel z roboty: on jest w tym znany na świecie: wódce, kartach i minecie. Wyrwane z kontekstu, ale wierszyk wymiata.
Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyczny i życiowy klasyk, czyli The Kinks - Tired of Waitinf for You. Na tym teledysku gitarzysta był prekursorem niestandardowego chwytu Gibsonowskiej V-ki. Polecam, zapraszam!


W następnym wpisie zaprezentuję w formie wykresu słupkowego statystyki weselne.

poniedziałek, 12 października 2009

Sens życia wg. Monty Edona

Dzisiaj, z tygodniowym poślizgiem wybrałem się na badania uczuleniowe. Jako, że moją drugą (może trzecią) ksywą było przezwisko Człowiek Rura (bo jedzenie przeze mnie przelatywało). No i ładnie pani mnie usadziła na krzesełku i zaczęła badać pod kątem przeróżnych rzeczy czyhających na moje zdrowie. No i miłej pani podsuwałem szalone pomysły na co mogę być uczulony i z lekkim stresem oczekiwałem na wyniki. Metoda była miła i nieinwazyjna. Na jakimś mierniku, albo innym kakaoskopie była tarcza z podziałką (od zera do stu). W rączce trzymałem miedzianą rurkę, a pani elektrodą badała mi drugą rączkę. Czterdzieści odczynników później rozpisała mi kartkę co i jak. A teraz czas na obliczenia i wzory:
Jeżeli Sens życia to 100%, a każda rzecz na którą jestem uczulony, to -10% do sensu życia? Zaczynamy:
Czekolada - niestety jeść jej nie mogę. Przecież od razu się odechciewa żyć. Bez czekolady trzęsą się ręce, a poranny wzwód nie trwa całą noc. (90%)
Orzechy - szkodzą mi najbardziej (masakra). A teraz jak mam nie jeść bożonarodzeniowych czekolad z okienkiem? Lepiej od razu palnąć sobie w łeb (80%)
Pomidory - ale... ale ... przecież keczup włocławski jest z pomidorów? Pozostaje mi jeść keczupy z Modliszki i Międzyodchodu, bo w nich zawartość pomidorów jest znikoma (70%)
Truskawki - szkodzą podobnie jak orzechy, czyli mówiąc z hiszpańska: mucho szkodzą. Może po prostu zjem 3 kilo owoca i umrę z zatrucia. (60%)
Poza tym nie mogę jeść bananów (whatever, bo i tak ich nie jadłem), ryb (i znowu wzruszyłem ramionami), mleka (patrz powyżej), porów-selerów (nawet nie rozróżniam jednego od drugiego) i pszenicy (oj, przecież to składnik bułki do kebaba, 50%)., cebuli (cholera!, 40%) Co fajniejsze uczulony jestem na kacze pióra, a ponad 20 lat śpie na poduszce z kaki. Zatruwam sam siebie. To tak jakby mama dosypywała mi do jedzenia ołowiu
A ter
Podsumowując 40% sensu życia. słabo,mniej niż połowa. Na studiach bym nie zaliczył. Jak dobrze, że wystarczy przejść 4 tygodniową dietę bezcukrową i mi się poprawi. (chyba będzie mnie ktoś musiał związać i karmić przez kroplówkę, bo nie wytrzymam bez słodkiego). Co gorsze przez te 4 tyg zero piwa i zapijania wódki pepsi. Ale mamy jeszcze wytrawne wino...
Nie jestem uczulony na żadne kasze, ziemniaki i sierść kocią i psią.
Na sobotnim weselu poproszę kucharza o sałatkę z ziemniaków i psich kłaków. Rozplanowując sobie dietę nię spędzę imprezy w kiblu. A może lepiej zjeść truskawki w beszamelu z pomidorów, orzechód i czekolady, ażeby uniknąć tańczenia?

Dziś w TV Cyganki Eduszy stonowana piosenka na dżezową nutę. Zespół to United Future Organization z piosenką His name is... Słychać tutaj oddźwięk Łowcy Androidów i tęsknotę za możnością konsumpcji czekolady z orzechami. Niestety same obrazki, ale muzyka dobra.


W następnym wpisie opowiem o filmach polskiego mistrza suspensu. Jego imię to Jarosław Żamojda (sprawdźcie na filmwebie).

niedziela, 11 października 2009

:D

Oczywiście tytuł posta jest drobną prowokacją. Jak każdy zauważył ja nie używam za często (bo wcale) buziek, buziaczek. Użyłem ich w moim życiu kilka, a osoby którym wysłałem muszę niezwłocznie zabić. Dzisiejszy post będzie moim pierwszym przepisem kulinarnym jaki tutaj zamieszczam. Takie skromne i pierwsze Gotuj z Cyganką Eduszą. I jak na cygankę przystało wszystkie składniki muszą być kradzione, albo przemycone z Persji (np. schowane w perskim dywanie).
Dzisiaj zaproponuję coś dla prawdziwego konesera, czyli wytworny (nie za drogi) :D drink. Wychodzi on i smakuje zupełnie jak na zdjęciu. A więc jak w każdym Pordaniku Domowym zaczniemy od:

Składników:
1 słodki wermut, albo le wermuth, albo inne podobnie brzmiące szato (może być czerwony, może być biały)
1 pomarańczka (a gdy jest sezon paczek bożonarodzeniowych to jakaś się znajdzie)
woda mineralna gazowana
okrągłe kostki lodu
wykwintne szklanki do drinków (takie wiecie: ą, ę i i mały paluszek na sztorc)
wykwintne patyczki do drinków (jw.)

Przygotowanie:
Lód schładzamy (bo czasem się trafi ciepły lód, hy hy hy...), winko również, pomarańczki w plasterki i na połówki te plasterki (żeby było to D). Z 2 kostek lodu, w szklance, robimy nasze ":" i z połówki plasterka "D". A teraz rebus: co jest lepsze od połówki plasterka? oczywiście że plasterek. Tak więc nakładamy na siebie 2 półplasterki. Wlewamy 3/4 le wermuta i dopełniamy mineralką. W ten oto sposób drink się do nas uśmiecha i zachęca do wspólnej zabawy...

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Pewna osoba w komentarzu napomknęła, że mieliśmy przecież wiele wiele innych tajnych wyrazów do zaszyfrowania cenzuralnych treści, no to kontynuując i nie pierdząc w stołek dla straty czasu:
Zakamary - czyli antyczny czasoumilacz. Słowo pochodzi z technikum, gdy wszystko co rozebrane przenosiło się na dyskietkach - dziesięciu, a nawet dwudziestu. Masz jakieś zakamary? Zapytałem 9 lat temu Padre Spowiednika, na co odrzekł mi on: Multum. I następnego dnia miałem co robić tudzież oglądać. I jeszcze była taka piosenka Mjuzik instraktora (z płyty Electric City, omówiona w dziale los tres Amigos), się nazywała Rakiobady (dosłowna literówka empetrójki, którą ściągnąłem z sieci w akademcu). No i my w refrenie śpiewaliśmy oczywiście ZAKAMARY!!! , nie na trzeźwo, zaznaczę.
Płonące plecy - to taki wesoły termin oznaczający, że mamy taki zapieprz, że płoną plecy... takie przysłowiowe urwanie chu... głowy. Pamiętacie może, złote lata kinematografii VHS, gdzie na codrugim kinie akcji: ktoś strzelił z pistoletu, po czym z dachu spada koleś i się pali. W barze, w łesternie bijatyka, a nagle przez hibotliwe salonowe drzwiczki wypada koleś z płonącymi plecami, lepiej - przed drzwiczki i przez szybę wypadają kolesie z płonącymi plecami. Albo film o stacji polarnej na Antarktydzie i strugach śniegu pod lawiną ginie koleś... no i oczywiście z płonącymi plecami. Co ich łączy: wszyscy byli bardzo zajęci.... zajęci ogniem.
Plucie krwią - również filmowa czynność wielu bohaterów: dostał kulke, dostał w pysk, otwiera drzwi od samochodu - zapluł się krwią. W naszym mniemaniu plucie krwią oznaczało zobaczenie za wysokich cen. Przytoczę: -Otworzyli nowy sklep w Starym Browarze. -No i? -Zaplułem krwią na ceny. We Włocławku na dniach otworzą wielki krwioopluwacz, czyli Wzorcownię. Na otwarciu zagrają: Steven Segal na kacu, czyli Kayah i jakiś suchar - Sofa.
Delma - pamiętacie taką reklamę margaryny, na której animowana kostka smalcu biega po ekranie i reklamuje margarynę? No to ta animka nie miała brody, nie? No i teraz macie kolegę, który też sobie ukrył brodę pod fałdami podgardla. Przecież oczywistym jest, że w ciągu 10 minut od poznania go będzie miał ksywę Delma.
Glancpion - jest to wyrażenie bardziej techniczne od słowa szprajc., jednak żadziej używane. Najwięcej glanpionów znajduje się pod maską samochodów. Co ciekawe jak oddawałem moje autko do majstra to mi się wymsknęło to słowo w zdaniu: Olej leci tuż za tym glancpionem. Majster doskonale ukrył zdziwienie. Ukrył je bo miał wąsy.
Polski Ojciec ... - trzyczłonowa nazwa określająca osobę która jest w czymś dobra. Dobra na miarę Polski. Przykładowo: Polski Ojciec Hardkoru - koleś który tekstem i ripostą zarumieni nieboszczyka. Polski Ojciec Zacieru - czyli koleś dla którego najlepszym śniadaniem jest piwo, najlepszą pastą do zębów jest piwo, a najlepszym kebabem jest piwo. Czyli już wiadomo kto jest Polskim Ojcem Czego.

Dyrektywy kulturalne: muszę odświeżyć sobie taniec gierkowski na weselną nutę. (a więc czy dociągalśmy nogę lewą do prawej, czy prawą do lewej). Pierwsze zdanie do dziewczyny z którą idę to: umiesz tańczyć? (dobrze, że pokręciła głową). Ale jak wypijemy to ją nauczę chociaż tańca gierkowskiego.

Dziś w TV Cyganki Eduszy połączenie tańca na rurze, fajnej laski lekkiej erekcji, czyli Shakira w najlepszym repertuarze świata (już pewnie wiadomo co za zespół), czyli Back In Black.


W następnym wpisie postaram się połączyć 2 podobne do siebie odmiany tańca, czli salsę i pogo. (nawet znalazłem stosowną git kapelę i git teledysk).