czwartek, 24 września 2009

666 oznak zmiany pory roku.

AHA! Wystarczyło dać mi rok z haczykiem i znalazłem zdjęcie śmiesznych warzyw - od razu jest ich multum. A nie zgadniecie jak się nazywa ten obraz? Odpowiedz jest jak najbardziej oczywista: obraz nazywa się Jesień. Narysował tą jesień włoch o śmiesznym imieniu i nazwisku: Giuseppe Arcimboldo. Spojrzałem ukratkiem do Wikipedii, ażeby spojrzeć kiedy się ona zaczyna (jesień, nie Wikipedia). Więc: zaczyna się 23 września (czyli wczoraj), a pierwsze oznaki spadły na mnie dzisiaj z rana niczym 16 tonowy odważnik. Ale przecież zaraz, podobno uznaję tylko 2 pory roku, porę piwa i porę wódki? Zasadniczo, formalnie to tak, ale pobieżnie jesień też się wciśnie, bo jest najgorsza, atakuje znienacka, niczym jakiś morus w więzieniu, gdy schylamy się po mydło.
Jak to się wszystko zaczęło? Początek o płynnej masie jest wszystkim znany, więc przeskoczę do momentu, gdy dzisiaj rano wstałem a w gardle miałem straszną kupę. "być może stolec cofnął mi się z kiszek do gardła gdy spałem?" - zadałem sobie pytanie. Niestety nie, była to klasyczna kulka będąca objawem bolącego gardła. Wycedziłem jedynie "kur***a" zachrypniętym głosem. Wychorchałem do zlewu parę chorch i po przyszykowaniu się pojechałem do roboty. A w pracy? Księgowa nie słyszy na ucho, kumpel wyciera baboki w rękaw, pani kierownik pewnego działu z chorym gardłem i głosem niskim jak u Lucjana Szołajskiego mówi Dzień dobry. Zaczęło się rozpylanie. Dastin Hoffman z filmu Epidemia powiedziałby: It's airbourne. Czyli ogólnonazwana grypa zaczęła zarażać powietrznie. Dzięki mojej tytanowej odporności (wszystkie możliwe beznadziejne choroby przeszedłem w dzieciństwie) lekkie przeziębienie objawia się jednodniowym gównianym samopoczuciem i tygodniowym katarem. No i po tej oboktematycznej wypowiedzi konkluduję: nie lubię jesieni, bo wtedy, okresowo niczym pewne okresy, występuje u mnie ogólne pogorszenie stanu zdrowia.
Kolejnym aspektem jesieni są kasztany, a raczej stada głupich bachorów je zbierających. Przez okno widać jak jakieś małe dekle rzucają badylami w drzewa, żeby conieco kasztanów im spadło. Podobno nieźle płacą za wiaderko kasztanów. Być może ktoś lubi sobie poskładać ludziki z kasztanów i skupuje wszystkie z okolicy. Podobno z kasztanów robi się klej i inne cudowne lekarstwa (a jakby połączył wodę z Liska z Kasztanem? U la la...). Potem z tych kasztanów lecą liście i trzeba grabić i palić...
Medialną oznaką jesieni jest odwrócona o 360 stopni ramówka telewizyjna. Czyli zaczną się te wszystkie seriale, których poprzednie 5 sezonów zobaczyliśmy w wakacje. To jest nawet dobry askept jesieni: do snu utulać mnie będą nowe odcinki doktora Doma czy też czegoś innego.
Poza tem odechciewa mi się pić piwsko, a powolutku przestrajam się na wódkę pitą w domowym zaciszu domu.
No i ostatnia, jednocześnie najgorsza opcja. Ludziska zaczynają łapać jesienne deprechy, mają suche opisy na gadu (zupełnie nie wiem jak ze zdjęciami na naszej szkapie, pewnie jakieś emo wstawiają), narzekają że jest sucho i beznadziejnie. Nawet łinamp z włączoną szuflą generuje same smutne piosenki. A moja od dawna wyłączona część mózgu odpowiedzialna za jakieś głębsze odczucio-uczucia daje o sobie znać, że nie jest tak do końca wyłączona. I taki chodzę lekko bezsensu, lub też w nomenklaturze międzynarodowej: z dupy.
... Ale już wkrótce będzie zima: jeziorko zamarznie - więc po lodzie na plażę z flaszką będzie się szło 3 razy szybciej (a jak mawia Wój Krzych: Flaszka kończy się w połowie drogi), jak spadnie śnieg to pójdę na sanki i będzie wiele radości.

Dyrektywy kulturalne za tydzień przeszły: Byłem w kinie na Bękartach wojny - kwintesencja Kłentina Tarantino (yeah!), w dodatku w otoczce wojennej (yeah!), co daje nam The Yeah Yeahs!!! W porównaniu do Kill Billi i Death Prooh to film ten jest arcydziełem... to bardzo dobrze.

Dziś w TV Cyganki Eduszy oczywista piosenka na oczywiste czasy Kury - Jesienna Deprecha. Zapraszam!


A w następnym wpisie opowiem jak radzić sobie z kryzysem gospodarczym za pomocą młotka, pilnika , rakiety do tenisa i tuzina gwoździ.

poniedziałek, 21 września 2009

Los Tres Amigos cz. 6 - Drewno

Witam wszystkich serdecznie. W dzisiejszym odcinku trzech najlepszych przyjaciół przyjrzymy się trzem przyjaciołom (aktorom) o przeróżnej aparycji, których cechą wspólną i szczególną jest taka sama gra aktorska, niezależnie czy grają to w komedii, horrorze, czy gang bangu. Dzisiaj nawet zrobię lekką hierarchię, czyli drewno i anty-drewno. A więc zaczynamy:
Clint Eastwood - bożyszcze nastolatek, ze wskazaniem, że dziś te nastolatki mają już wnuczki. Zaczynał w filmach o jakimś krokodylu (jakaś tandeta w stylu Fredki z kosmosu lub też Atak atomowych ludzi grzybów). Potem zagrał w dolarowej trylogii Serdżio Leone i stał się gwiazdą.... ale tylko westernów. Każdy kto go obsadzał do swojego filmu widział go jako bezimiennego z trylogii Leone. Wystarczyło mu tylko założyć kapelusz, w usta włożyć fajkę (lub też jakąś imitację fajki dla przycięcia kosztów), a przez łeb przełożyć koc z dziurą. (też chciałem mieć koc z dziurą, chyba to się ponczo nazywa, no i wziąłem koc i zrobiłem w nim dziurę. Miałem z 7 lat, mało wiedziałem o świecie i finalnie dostałem w tyte za ów koc). Różnej jakości były inne westerny. Potem zagrał Harrego Callahana, zwanego Brudnym (wyglądał na lekkiego niechluja). Potem wziął się za reżyserkę i za pisanie muzyki (jest niezłym dżezmenem i gra na fortepianie). Przy okazji nakosił tony Oskarów (np. doliniarski Za wszelką cenę). A te oskary, jak się zapewnę domyśliliście nie za aktorstwo, a za reżyserstwo. A co w nim takiego drewnianego? Lekko uniesiona prawa część facjaty, skwaszona mina i ton głosu reprezentujący wieczną ripostę. Nadużywa słowa Pysznie w wielu filmach no i za dużo nie mówi. Granie w komediach mu nie wychodzi, ale swoją 666% i ciętą ripostą zabija. Niezły z niego dziadzina, w filmach już niestety nie zagra, ale ostatni Gran Turino z jego featuringiem był świetny. Niczym wystawiając komentarz na Allegro rzeknę: polecam tego aktora.
Arnold Schwarzenegger - czyli Dąb (Bartek) z Austrii. I jak widzimy na zdjęciu Arnold śladami innego Austryjaka lubi sobie czasem zamówić i chlapnąć 5 piw. Arnold zanim przykoksował pogrywał sobie w tenisa ziemnego (pewnie marzył mu się Wielki (P)Tenis), potem przykoksował, zdobywał 5 krotnie tytuł Myster Olimpia (takie jakby MŚ w koksowaniu) i pare razy Myster Olimpia (podobnież). Te wszystkie puchary za zajęcie pierwszego miejsca zdobył już w Ameryce. Potem grywał w jakichś kaszaniastych serialach (zazwyczaj oprychów), min. w Ulicach San Francisko (tam grał ten młodszy Daglas, Majkel Daglas). Potem zagrał w porażce Hercules w NY. Film był tak zły, że Arnolda zdabingowali. Może ze względu na jego koszmarnie beznadziejny akcent (który zajebiście idzie parodiować i w wielu sytuacjach to wykorzystuję). Potem zagrał w Onanie Barbarzyńcy - kult filmie z wyjechaną muzyką Basila Papakopulosa. Potem i niestety, niestety zrobił drugiego Conana i Czerwoną Sonię (jakby Conana III). Aż wreszcie wypowiedział swoje życiowe 32 zdania (tak) w Terminatorze. Oczywiście kult filmie. Po terminatorze zagrał w innym -orze, czyli Predatorze (kult nad kulty, z kult muzą Alana Silvestri). Potem odnotował drugiego Terminatora, mega jajcarskie Prawdziwe Kłamstrwa i na koniec nawet miły Szósty dzień. A reszta filmów? Były dobre, ale nie aż tak dobre, jak te wymienione. Może poza Bohaterem Ostatniej Akcji (bo tytułową piosenkę napisało ACCA DACCA?). Cóż jest takiego drewnianego w tym aktorze? Wiadomo: postura, kawał z niego kloca drewna. Następnież: jak już napomkłem - koszmarrrny niemiecki akcent w wypowiadanych po angielsku słowach... może on mówi po niemiecku, ale tak żeby brzmiało jak angielski. Do dziś przecież w gronie znajomych krzyczymy do siebie: Get tu de czoopaaaaa!!! lub Dem yt Koehegen, give this pipul eaaaaa!! albo Lets giet ałt of hie yts deńdzerys!!... Klasyka sama w sobie, zwana również z angielska Instant Classic. Kolejnym atutem drewniactwa są szeroko pojęte One linery, czyli cięte riposty (zazwyczaj wypowiadane po tym jak kogoś Arnold ubił): jeszcze tu wrócę, stick around (powiedział to do kolesia nabitego na pal), i'll give You a hand (po tym jak uwalił kolesiowi maczetą rękę). Co dziś robi Arnold? Gubernatoruje sobie w słonecznej Kaliforni i radzi ze światowym kryzysem...
Paweł Małaszyński - zdecydowanie anty-drewno. Tak beznadziejnego aktora polskiego dawno nie widziałem. Na pudelku zupełnie przypadkiem (jasssne), że jest on bardzo utalentowany. Chyba nie aktorsko a manualnie (potrafi malować słoneczniki Van Gogha stopami). Nie wiem jak zaczynał, nie wiem jak skończy (a może powinienem mu wywróżyć). Wiem jedno: niezależnie kogo gra (czy to polskiego szpiega przebranego za hitlerowca, czy to kolesia co mu zabili laskę, czy to geja-dresa albo dresa-geja), to robi to z wielką beznadzieją. Na twarzy ma ten sam grymas niepuszczonego od tygodnia bąka i mówi jakoś tak niewyraźnie (albo to ja niczym co drugi nastolatek mam niedosłuch). Nie trawię go. Spójrzcie na wstawione zdjęcie: Mętne kakaowe oko i ten perski grymas zamaskowany bródką. Brrr...

A specjalne wyróżnienie otrzymuje Rocco (sami wiecie jaki Rocco), który w każdym filmie gra tak samo i wymawia jedną słynną frazę: You Do!!. Paniom robi takie rzeczy, że jakbym jakiejś zaproponował, to co on robi to bym pewnie dostał strzała w pysk od niej (tego negatywnego).

Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyka Ramosnów oraz lekki hołdzik dla gubernatora Kaliforni, czyli: California Sun. Oraz, żeby nie było za słodko, lekko doliniarski w tonie, aczkolwiek bardzo klawy kawałek Soul Asylum - Misery. Zapraszam.




W następnym odcinku przedstawię zasady gry w rozbieranego-alko-chińczyka.


środa, 16 września 2009

Dr Jekyll i Mr Promyll

Witam serdecznie szanownych radiosłuchaczy. Piszę szalony wpisik oglądając jak Polacy dostają w dupę od Hiszpanii w kosza, drugim okiem piszę posta, a trzecim okiem wpatruję się w wersalkę. Jadąc dzisiaj do słonecznej Wenecji przypomniał mi się niesławny moment, w którym pewnego wieczoru po pijaku wysyłałem perskie esemesy do byłej dziewoji. Rano dowiedziałem się o tym od niej, a po przebadaniu telefonu, nie odnalazłem żadnych wysłanych esemesów. Jaki ja byłem szczwany. Narobiłem gnoju i przed porannym sobą to zataiłem. Jaki to człowiek jest dwoisty po pijaku. Często rano mało co pamięta. Wystaczy zażyć specyfik z procentem i jesteśmy kimś innym. Oczywiście sklasyfikowałem to wszystko i tak ładnie to wypunktuję.
Syndrom matki - jesteśmy porządnie wcięci, ale są wcięci bardziej od nas. Wcięci tak, że rzygają do szuflad, śpią w kuchni pod stołem. Cała reszta przyjmuje ogólny zgon, a my?... U nas uaktywnia się syndrom matki, czyli takie coś z takim czymś, co powoduje, że wszystkich bardziej natrzepanych od nas chcemy położyć do łóżka nakryć kocem , podać miskę i przytrzymać włosy.Oczywiście osoba ratowana jest nam wdzięczna i najczęściej mówi: spiefjadjfdalaj, nie będę rzygać, jeszcze nie śpię.... Czujemy się bardzo docenieni. Dawno nie miałem porządnego syndromu matki. Dawno nikt mnie nie rugał, że położyłem go w pościel i podałem naczynie...
Cicha myszka - odnosi się do dziewczyn, które przez całe imprezy siedzą w kąciku sącząc Redsika. Po czym nagle wychodzą do pomieszczenia z coraz to nowym chłopcem. Są tak nieśmiałe, że nawet nie powiedzą swojego imienia.
Gaduła - osoba zazwyczaj cicha, lub wyciszająca się z czasem. Gdy już wypije to zaczyna gadać i dużo gada. Gada non stop i nie przestaje. Całkiem miła i nieszkodliwa.
Nostalgiczny Ali - po pijaku (gdy najebiemy się na smutno) wyciągamy komóre i smarujemy jakieś perskie esemesy do byłej laski. A w nich: bezsensy, wymyślne epitety i bezcelowe żale. Po całej rozmowie esemesowej kasujemy wszystkie esemesy, ażeby nasza poranna skacowana wersja nie odnalazła śladu po jakimś esemesowym chlewie. Miałem tak, na szczęście tylko raz.
B.U.C. - lub też agresor. Wszystkich chcemy bić, patrzymy w lustro - chcemy się bić ze sobą. Najlepszy kolega od przedszkola źle zaakcentuje jakiś wyraz - chcemy się z nim bić. Dolar zdrożeje o kilka groszy - chcemy bić wszystkich. Jeszcze inną odmianą buca jest atak słowny i wyrzuty do innych.
Supermeeeen - ktoś jest w niebezpieczeństwie - bronimy go. Zazwyczaj jest tak, że dwudziestu na jednego, a my bronimy tego jednego. Mieliśmy tak pare razy z kumplem Marczello z pokoju. Jakież orzeszki srały się do ziomka, my podchodzimy do niego i ratujemy go z opresji.
Czipendejl - czyli po pijaku pokazujemy ciało. Ja tak mam często, że poświecę pośladkami na imprezie. Ostatnio na grillu imitowałem nieopaloną dupą flagę Turcji.
Spowiednik - nasze mętne oczy budują w innych zaufanie do naszej osoby. No to inni zaczynają się nam spowiadać z najróżniejszych tajemnic. Często takich, za które mogą nas zabić. Bywało się spowiednikiem, a przecież swego czasu ludzie wiedzieli, że nie za bardzo dochowuję tajemnicy spowiedzi... Na szczęście już dochowuję.
Perpetum Mobile
- wypijamy 3 piwa, kładziemy się na łóżku i wyrzygujemy 5 piw. (znałem takiego ziomka, Człowiek Imprezka miał ksywę).

Więcej wcieleń nie pamiętam, za kilka serdecznie żałuję. Jest parę dobrych wcieleń, np. dla nieśmiałych mężczyzn szukających kobiety do wspólnej nauki nadaje się cicha myszka...

A w TV Cyganki Eduszy klasyk zespołu Death Angel - Thicker than Blood, przypomnę, że ta kapela zaczynała razem z Metką, Overkillem i Slayerem. Czyli trójcą z Bay Area. Niestety wszyscy zapamiętali tylko trójcę. Zapraszam.


A w następnym wpisie dokonam standaryzacji i sklasyfikuje poyzcje misjonarskie.

niedziela, 13 września 2009

Krzywa Gaussa


Dzisiejszy wpis mojego szalonego blogaska opisywać będzie moje badania przeprowadzone przez ostatni tydzień (no bo mam urlop i przeokrutnie się nudzę czasem). Tydzień ten owocował w wiele sportowych emocji związanych z 3 różnymi dyscyplinami, no może dwoma, a z trzeciej się śmiałem: kosz (ME, które się jeszcze nie skońćzył), siatka (ME, które się jeszcze nie skończyły), noga (whatever).

Wstęp teoretyczny - od jakiegoś czasu Polsce w sporcie idzie w miarę dobrze. Swego czaaasu mieliśmy tylko Małysza w sportach zimowych. Jednak ostatnio zyskaliśmy wielu nowych Małyszy (bez względu na wiek, status oraz płeć) w wielu dyscyplinach: miotacze w lekkiej, Małycz Formuły 1, siatkarze, siatkarki, piłkarze ręczni, troszke koszykarze. Analizując postępy polskich sportowców przez lata idzie całe te wzloty i upadki podpiąć pod krzywą Gaussa. Czyli długo długo nic, wzrotst formy, po czym jej spadek i znowu dolina. Oby ta krzywa była samopowtarzalna.

Analiza - Koszykarze na ME radzą sobie w szwedzką kratę. 2 pierwsze mecze wygrane, teraz 2 porażki, no ale co 2 wygrane od 17 lat na ME to już i tak dla nich wielki sukces. Siatkarze to marka sama w sobie, zmieniają się trenerzy, zmieniają się zawodnicy, a oni zawsze na przedzie. Siatkarki, jak to kobiety: potrafią wkurwić, potrafią podniecić, ostatnio coś im nieszło (może miały okres), ale również dają radę. Miotacze, czyli Majewski, Ziółkowski, ta kobita od rekordu świata w młocie i dyskobol - to, że mamy medale w MŚ w lekkiej głównie w dyscyplinach rzutowych świadczy dobrze o trenerze i lepiej o zawodnikach. Piłka nożna - porażka, masakra, beznadzieja i na górę tej kupy kandyzowana wisienka. Trener Benhałer nie Dżepetto - drewna nie ożywi (skwitował ktoś genialnie na demotywatorach). Z gówna złota nie zobi. Polska reprezentacja po raz pierwszy przegrała mecz z wynikiem ujemnym. Nie wiem co dalej o nich pisać, bo szkoda mi prądu. Jak widać trochę mamy dyscyplin znajdujących się na górze krzywej. Jedna jako jedyna jest poniżej wartości dodatnich.

Wnioski na przyszłość - Minie czas naszych miotaczy, tak jak minął Małysza, siatkarzy i siatkarek i piłkarzy ręcznych. Po jakimś czasie Polska będzie miała swojego Małysza w innych dyscyplinach (nie zawsze znanych i cholernie efektownych). Amen.

Dyrektywy kulturalne: wczoraj byłem na Płock Cover Festival i widziałem: Huntera (bezpłciowo), Acid Drinkers (aaa... to ci co grają Satisfaction... czadersko) i niemieckiego Blind Guardiana (2h patatajstwa zabija). Dowiedziałem się, że istnieje brzydsza iluminacja mostu na Wiśle (poza Włocławkiem) i prowadziłem 15 letniego Poloneza z drogą hamowania wynoszącą 1000m.

Dziś w TV Cyganki Eduszy klasyka nad klasykę, czyli piosenkę od której zaczęli koncert Acidzi, a więc AC piorun DC - Hells Bells. Zapraszam: (tylko link dzisiaj): tutaj

W następnym wpisie opowiem o tym, że mój wacek jest za duży.

wtorek, 8 września 2009

Co, gdzie kiedy?

W dzisiejszym wpisie, jak już pewnie zdążyliście zauważyć bardzo sportowym, opiszę pierwsze wrażenia po 2 dniach mistrzostw Europy w kosza. Jako, że jeszcze mam erekcję po wygranym meczu Polaków z Litwinami mogę pisać lekko nieskładnie i bez sensu (a kiedy pisałem składnie i z sensem? Być może w smsie, w którym używam jednego słowa...). Lecimy!

Z koszykówką mam bardzo dużo wspólnego: umiem kozłować jedną ręką (a nauczenie się tej chytrej sztuczki zajęło mi dużo czasu), w podstawówce grałem nawet w reprezentacji szkoły w kosza. Pomińmy od razu etap płynnej masy Ziemi, a zatrzymajmy się w momencie ME w kosza. Dzień przed mistrzostwami tata mówi do mnie: Paweł, jutro ME w kosza. A ja zupełnie zainteresowany, z zainteresowaniem zapytałem: A gdzie? A tata z lekkim poirytowaniem na moją ignorancję: W Polsce... Zrobiłem minę roztargnienia (tak jakby puściłem bąka i zgoniłem to na pozę luźnego zwieracza) . A w duchu narastało oburzenie: to miłe, że w Polsce mamy ME w kosza. To miłe, że dowiaduję się o tym dzień przed. O tym, że w Polsce będą ME w nogę wiedziałem 4 lata wcześniej. Była z tego taka feta, że kumpel nieomalże (w barze), jak usłyszał, że mamy ME wybił mi erekcją oko. Polskie drogi są przekopywane, stadiony rozbudowywane, a wszystko po to, żeby skończyć przed mistrzostwami w 2012 / końcem świata w 2012 (niepotrzebne skreślić). Dla mnie to skandal, że z piłki nożnej robią taki sport narodowy, w którym sporcie największymi ostatnio atrakcjami są obleśne złamanie nogi jakiegoś ziomka i wpuszczenie przez jakiegoś bramkarza piłki kopniętej przez innego bramkarza. A wszystko to pod wodzą trenera Benhałera. Bezsens i żal.pl. Polacy na każdych mistrzostwach (mogą być nawet województwa) grają dwa mecze: pierwszy o wszystko, a drugi o honor. Zazwyczaj obydwa przegrywają. (mówię cały czas o piłce nożnej)

Wczoraj na pierwszy mecz Polaków patrzyłem z emocjami, które tak wzrosły, że musiałem w przerwie między połowami skoczyć po niepasteryzowane najlepsze piwo na świecie. Wygraliśmy, nawet bardzo ładnie wygraliśmy. A mecz odbywał się na Hali Ludowej. Dla zagorzałego fana Anwilu to przecież wroga ziemia. (dla przypomnienia, onegdaj czasem tam wygrywaliśmy z Zepterem, a czasem przegrywaliśmy z Zepterem). Gdy przechodziłem parę lat temu koło Hali to nawet oscentacyjnie spluwałem. Dzisiejszy mecz to na zmianę wzwód, a na zmianę obawy. Ale wygraliśmy, znowu z klasą (na szczęście nie naszą-klasą). Brawa dla Dwóch Wierz, czyli Gortata i Lampego, w sumie brawa dla wszystkich. Kolejna złota myśl mi się nasunęła, że na swoim boisku lepiej się gra.

Reasumując: wygraliśmy na ME 2 mecze po raz pierwszy od 17 lat (jak się dzisiaj o tym dowiedziałem to aż zakaszlałem). Bardzo ładnie TVP nam realizuje mecze, super atmosfera. A gdy świat się nie skończy i będziemy mieli ME w nogę, to będę na mecze patrzył 3 okiem, czyli wypiętą dupą do telewizora. Na ile meczy reprezentacji? Na wszystkie dwa: o wszystko i ten o honor.

Dziś w TV Cyganki Eduszy Polski Ojciec Światowego Kantry prosto z Neszwill, czyli Carl Perkins w piosence Matchbox. Przypomnę, że wspomniany Carl pisał szlagiery Elvisowi (np. niebieskie zamszowe buty), w poniższym teledysku występuje perkusista Beatlesów i Eric Clapton. Kolejną ciekawostką jest fakt, że jak piszę ten szalony wpisik, to słucham płyty Carla, pt. Go cat go... Zapraszam:

W następnym wspisie opowiem o serialu Plebania, a mianowicie, który ksiądz jest czyim ojcem.

środa, 2 września 2009

Los Tres Amigos cz. 5 - Dobro z Włocławka i Grudziądza

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie zestawienia 3 najlepszych dodatków do jedzenia. Dodatki te mogłyby się stać niezbędnikiem każdego Mistrza Kuchni (czyli osobnika zwanego Pseudo-Szato Ludzia, patrz tutaj). Dzięki trzem poniższym dodatkom dla Pseudo Szato ludzi otwierają się nowe horyzonty kulinarne, nawet wymiary i światy. Jakie jest dobro kulinarne z Włocławka? Zapewne każdy się domyśla. A jakie z Grudziądza? Zdradzę potem (ale nie chodzi tu o dziwnego byłego chłopaka mojej byłej dziewczyny). Lecimy:
Keczup Włocławski - klasyka sama w sobie. Podobno Krzysztof Kolumb zawiózł go do Ameryki i zamydlił oczy tubylcom. Podobno w niedalekiej przyszłości ma on stać się środkiem płatniczym Zjednoczonej Europy. Podobno działa na kobiety jak afrodyzjak (oj działa działa). Każdy kto ma przy sobie słoik tego keczupu wejdzie bez oglądania do klubu z selekcją. Słoik keczupu w lodówce = 300 znajomych na naszej-szkapie. No ale na serio: No co ja wam będę opowiadał. Mama go wcina łyżkami. Bez niczego. Dla Pseudo-Szato Ludzi więc stać się on może jednoskładnikową potrawą. A jak dodadzą do tego ryż, to mają chińszczyznę, a jak kluchy to mają spagetti (bezmięsny sos gładki, he he he...). Słoik keczupu wygląda niepozornie: niezmienione od 20 lat wzornictwo papierka (który potrafił nie raz i nie dwa być krzywo nalepiony), ten sam kształt słoika, a co najważniejsze ten sam smak. Dylyszys, czuć pomidory, w składzie podana jest jeszcze cebula i jakieś pory, selery. W odróżnieniu od innych Modliszek i Międzyodchodów czy Hajnców nie czuć w nim octu ani oregano. Gdyby był ciut słodszy, to słodziłbym nim herbatę. Od razu mówię: kupujcie tylko w słoiku. Ten w plastiku okraszony został nutką dodatkowej chemii, w celu niereagowania z plastikiem. A w słoiku mamy aseptyczne zampknięcie, więc wiemy, że nikt nam w sklepie nie nasmarkał. Powstało kilka odmia tego keczupu: pikantna i łagodna (te najklasyczniejsze, obydwie polecam) oraz czosnkowo cebulowa i ziołowa (pierwsza ma lekki posmak folii a druga niepokojąco smakuje tanimi keczupami z Biedronki). Niczym wystawiając komentarz na Allegro: POLECAM!!

Musztarda z Ocetixu -
made in prosto z Grudziądza. Smak klasycznej musztardy. Bardziej przyzwyczajenie niż jakiś zachwyt nad smakiem. Używam jej sporadycznie. Oczywiście od ponad 20 lat. Jest kilka odmian, ale musztardę saperską lubię najbardziej. Jej smak wcale się nie zmienił, a stabilność w smaku to podstawa żywienia. Aha, nie mam po niej sraczki. Kiedyś spróbowałem innej musztardy, z Deweleja i powstało super przysłowie ludowe: Specjalnie dla Andrzeja musztarda z Deweleja. Co miało być przekąsem, bo musztarda z Deweleja jest obleśna.


Majonez Pomorski - również z przyzwyczajenia. To samo opakowanie od 20 lat, ten smak. Majonezu chyba nie można spieprzyć. Poza majonezem z Biedronki który jest porażką. Jeszcze Helmans (ten nie babuni) smakował jak ocet z sikami (tak mi się skojarzyło, nie próbowałem). Aha: produkuje go Grudziądzki Ocetix.


I na koniec dobre słowo na koniec: Mam nadzieje, że wielu ludzi, którzy we własnym mniemaniu skorzysta z moich dobrych rad i zaopatrzy się w te 3 produkty. Np. kolega Kwiatos, który po ożenku uczy żony swoich Ancient Ninja Techniques of Cooking. I będą wspólnie wyrabiać sosy gładkie z keczupu. Kumpel Krychu Morderca będzie robić z keczupem i ryżem chińszczyznę.

A na koniec w TV Cyganki Eduszy teledysk, który powinien znaleźć się w poprzednim poście, czyli piosenka o tym, że wszystko się zmienia i o tym, że tupak żyje, czyli Tupak - Changes. Zapraszam!

W następnym wpisie z cyklu Los Tres Amigos przedstawię Trzy Prawdy Wiary.

wtorek, 1 września 2009

Luminoforyczny zadek

Dzisiejszy wpis opisujący moje szalone życie powstał pod wpływem pewnych obserwacji, najmocniejszego argumentu świata (Kasztelana Niepasteryzowanego) i chęci dokonania wpisu w dniu rozpoczęcia rokku szkolnego. Opisywać on będzie moją życiową przygodę z pewną czynnością po której pewnym osobom świeciły się pośladki. Od razu ciekawostka: tak, to jest moja 1/3 część dupy na tym zdjęciu. No to lecimy:
W zamierzchłych czasach (czyli na studiach) należałem do sławno-niesławnego grona osób, które w ramach swoistego hobby lubiło obrabiać ludziom dupska, niezależnie czy im się należało, czy nie. Jak to wtedy lubiłem zawołać, nie było to obrabianie komuś dupska, a jedynie: określanie rzeczywistości. A w rzeczywistości było to klasyczne (niczym pozycja klasyczna) obrabianie dupska. Oczywiście w pewnym przystosowanym do tej czynności grupy ludzi. I jak zwykle z takich czynności, wychodziły przeróżne syfy i komplikacje.
Lata świetlne minęły, grono się rozpadło i nagle wchodzi mama z chęcią obgadania jakiejśtam ciotki i nagle zaskakuje mnie moja reakcja.... Nie podoba mi się to, źle się z tym czuję, nie mam chęci ciągnięcia beznadziejnej rozmowy. Aż sam się zdziwiłem. Aż mnie wyginało jak słyszałem takie i owakie rzeczy i kompletnie nie miałem ochoty słuchać dalej, kwitując rozmowę: mama, nie chcę tego słuchać. Ponownie, gdy w jakimś gronie znajomych ktoś zaczął temat powodujących u osoby obgadywanej świecenie pośladków: nie chciałem tego słuchać i skwitowałem jedynie (nie ciągnąc rozmowy): nie lubię tego chu*a.
Dziwne. Nie mamy przecież końca roku, żeby założyć sobie postanowienia noworoczne, których i tak nie spełnimy. Ale łącząc fakty ograniczyłem się w piciu Pepsi (jedna puszka tygodniowo, a ostatnio nawet 0 puszek tygodniowo). A więc idąc dalej: Pepsi powodowała u mnie skłonność do obrabiania dupy innym. Tematów do rozmowy z pewnym gronem będę miał mniej (whatever), ktoś skasuje moje dane osobowe z hasła na Wikipedii: obrabianie dupy, stracę na popularności. Nie obchodzi mnie to.
Reasumując: Czy jest to publiczne bicie się w pierś? Tak. Czy jest to postanowienie poprawy? Tak. Czy jest to zaprzestanie od nowego miesiąca masturbacji? Nie...

Ale z dobrych rzeczy: nie utraciłem zdolności do ekshibicjonizmu na każdej imprezie (ostatnio imitowałem nieopalonym pośladkiem flagę Turcji).

Dziś w TV Cyganki Eduszy nawet klawy kawałek Foo Fighters - Long Way to Ruin. Jest jeszcze inny teledysk ja Tubie, ale perskie prawa autorskie nie dają linka. Zapraszam:

A w następnym wpisie opowiem ile razy wstawiłem teledysk Beastie Boys - Off the grid i ile razy na koniec posta mydliłem oczy o tym, że Ziemia ma kształt banana. Od razu odpowiem, że po 2 razy...