
Scenka pierwsza - miała miejsce, gdy siedziałem sobie w pracy i kombinowałem co kupimy na wieczorne chlanie:
Dzwonię do Rona:
- Siemasz Ron, powiedz mi co mam kupić: dwie połówki, czy litra Żołądkowej?
- No nie wiem, no.. A ile wypijemy?
I teraz psychologiczna analiza scenki: Litr to była stała, co do której nie było wątpliwości. Litr musiał zostać wypity (i został wypity). Jedyną różnicą było: jak zostanie podany: czy w 2 czy w jednej butelce. Z punktu widzenia Praktycznego Mateusza 2 połówki są praktyczniejsze bo jedną się pije, a druga się blanszuje w zamrażarce. Litr z kolei ma to do siebie, że się ociepla, a sam płyn traci w temperaturze pokojowej swoje zblanszowanie i kremowość. Wzięliśmy litra, a z punktu widzenia szeroko pojętego czaaasu powinniśmy wziąć 2 połówki.
Scena druga - miała miejsce 3 minuty po przełomowym poprzednim dialogu, gdy zadzwoniłem do Macieja i zapytuję:
- Maciek, z Ronem uzgodnione, pijemy. Kupić litra, czy krowę.
- A ile to jest krowa?
- Nie wiesz ile to krowa? Policz sobie...
Analizując powyższy dialog można wysnuć: albo Maciek miał chwilę słabości i nie umiał policzyć ile to jest krowa wódki, albo właśnie wstał ze spania (on tak lubił), albo miał z matematyki mocne 3 na szynach. Podpowiem, że krowa to europejskie trzy-czwarte-wódki. Onegdaj było to 0,750ml, a po wprowadzeniu suchych unijnych norm jest to 0,700ml alkoholu. Podobnie po pysku dostała ćwiartka: z 0,250 zrobili 0,200ml alkoholu. Bezsens.
Powyższe scenki uświadamiają nam, że gdy człowiek ma ochotę na wódkę to przysiada jego inteligencja. Zrobimy wszystko byle by usiąść wieczorem z Zacną Ferajną, smażoną z cebulką kiełbasą i kiszką, keczupem włocławskim i Żołądkową Deluks. Cóż to był za wieczór... pachniała saska kępa.
Dyrektywy kulturalne: YYYYY, ten no.... yyyy. Mogę wam opowiedzieć co we wczorajszym odcinku zrobił Doktor Grzegorz Dom, zrobił afdhwsipuhfwfhsdfasnlfskfjh. Więcej nie powiem. Aha, polecam muzykę Pantery. Pozytywnie nastraja, gdy człowiek nienastrojon.
Dziś w TV Cyganki Eduszy piosenka lekko hipnotyzująca, nie wiem o czym. Śpiewaliśmy ją zawsze z kolegą z akademika, gdy wracaliśmy w nocy z szalonych imprezek nad ranem. Zasłyszana onegdaj u pewnego Misia, który był Larsem Godsmacka, a który to były miś postawił mnie niedawno na nogi i udzielił nagany! To ja może napiszę co to za pieśń? Otóż: Godsmack - Voodoo. (A śpiewaliśmy to tak: bełkot, bełkot, bełkot enter maj weiejejejns, bełkot, bełkot). Zapraszam.
A w następnym kąciku Potoku myśli opowiem co człowiek zrobi, żeby zjeść kebaba z dworca we Włocławku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz